- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Walizka z milionami
- Wydawnictwo: Czytelnik
- Seria: Z jamnikiem
- Rok wydania: 1975
- Nakład: 100290
- Recenzent: Wojciech Dymarek
- Broń tej serii: Druga seta
Recenzja Wiesława Kota
Przeczucia strażnika Cieleckiego
Nie ma żadnych wątpliwości – gdyby nie Cielecki, milicja długo jeszcze bez sukcesów prowadziłaby śledztwo, a bandyci grasowaliby na wolności, z upodobaniem mordując się nawzajem.
Czyżby był to fragment relacji z jednego ze spotkań klubowych MOrd-u? Nie, to sytuacja, którą opisuje Jerzy Edigey w swojej książce „Walizka z milionami”. No, ale po kolei…
Ten, kto przeczytał powieści „Testament samobójcy” (3 trupy) lub „Dzieje jednego pistoletu” (4 trupy) tegoż autora, lub choćby zapoznał się z ich recenzjami, mógłby zadać sobie pytanie, czy są to najbardziej „krwawe” pozycje w jego dorobku. Otóż nie, palma pierwszeństwa niewątpliwie przypada „Walizce z milionami”. Książka mogłaby spokojnie nosić tytuł „Rzeźnia numer 5”. Skojarzenie z doskonałą skądinąd powieścią Kurta Vonneguta nasuwa się nieprzypadkowo. Pięć trupów zastrzelonych z pistoletu, a na dokładkę szósty, który zginął w wypadku. Koszmar, horror, krwawa łaźnia…
A wszystko zaczyna się spokojnie, nawet dość statycznie. Grupa czterech osób dokonuje napadu na Bank Spółdzielczy w Łowiczu. Rabunek przygotowany został perfekcyjnie i wykonany sprawnie, więc nic dziwnego, że 4 miliony 170 tysięcy złotych zapakowane w tytułową walizkę, odjeżdża samochodem w siną dal. Bez problemów, przemocy, ofiar w ludziach. Oraz, wydawałoby się, bez żadnych widoków na ich odzyskanie.
Kłopoty zaczynają się, jak to zwykle bywa, przez pieniądze. Różnica zdań co do sposobu ich podziału doprowadza do nieszczęśliwego wypadku, w którym jeden z przestępców ginie. Pechowo jest to ten właśnie, który łup uprzednio schował w sobie tylko wiadomym miejscu.
Od tego momentu zaczynają się gorączkowe poszukiwania walizki. Szukają jej bandyci (a to razem, a to dla odmiany osobno), szuka tajemniczy „X”, szuka również, co zrozumiałe, milicja. Trwa też swoisty wyścig z czasem, bowiem poszukiwacze są sukcesywnie, a co gorsza skutecznie, mordowani…
W „Walizce z milionami” występuje znany doskonale z innych powieści Jerzego Edigeya duet – major Kaczanowski, który prowadzi śledztwo oraz pułkownik Niemiroch, który je nadzoruje. Do kompletu brakuje tylko adwokata Miecia Ruszyńskiego, który niewątpliwie ubarwiał niektóre książki naszego autora. Bywał też pretekstem do wtrącania jakichś wątków romansowych, lub choćby obserwacji obyczajowych. A tu nic z tych rzeczy, posucha… Major Kaczanowski, choć też nielichy kobieciarz, nie dość, że żadnej dziewczyny nie przygruchał, to jeszcze wzgardził względami atrakcyjnej rozwódki Jadwigi. A pani ta nachalnie, choć nie całkiem bezinteresownie, pchała mu się do łóżka… No cóż, być może umysł miał zaprzątnięty wyłącznie prowadzonym śledztwem, które mimo szczerych chęci nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Do czasu jednak. Wszystko zmieniło się po przesłuchaniu strażnika Cieleckiego… Mimo że nie wniósł on do śledztwa rozstrzygających informacji, spowodował, że major Kaczanowski zaczął poruszać się we właściwym kierunku. Mało tego, przenikliwy strażnik już dawno przewidywał, że jeden z bandytów źle skończy. Zeznał bowiem: „Kraść tutaj mu nie pozwoliłem, więc zwinął chorągiewkę. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy wyczytałem jego nazwisko w gazecie. Taki pies… musiał tak skończyć. Dobrze mu tak”.
Od tego momentu intryga zauważalnie nabiera rumieńców, choć trzeba uczciwie przyznać, że wcześniej również nudą nie wiało. Zadbał o to sam autor, stosując znaną zasadę, że nic tak nie ożywia akcji, jak kolejny trup. Z tego jednak powodu już do końca książki może towarzyszyć czytelnikowi nuta niepewności, czy zabójca, z powodu deficytu bandytów, nie zacznie czasem mordować bogobojnych obywateli.
Jak zwykle u Edigeya konstrukcja fabuły jest bardzo dobra. Logicznie i czytelnie przedstawiona, pełna niespodzianek i zwrotów akcji. Aż się prosi o adaptację na scenariusz filmowy. Powstać mógłby naprawdę interesujący film kryminalny, który trzymałby widza w napięciu do samego końca. I to bez żadnej przesady, autor bowiem zastosował zgrabny zabieg formalny – imię i nazwisko głównego przestępcy to dwa ostatnie wyrazy powieści.
Naszemu Prezesowi, niezMOrdowanemu tropicielowi wątków gastronomicznych, chciałem zameldować, że w połowie lat siedemdziesiątych zjedzenie wieczorem golonki w Warszawie w zasadzie nie było możliwe. Za to wyżsi oficerowie milicji chętnie zapraszali młodocianych świadków do kawiarni na coca-colę. Młodszym czytelnikom należy się wyjaśnienie, że kawiarnia to było coś podobnego do dzisiejszego pubu, z tym, że nie podawano tam piwa.