Bielecki Michał – Dziewczyna z Banku Prowincjonalnego S.A. – Druga seta 5

  • Autor: Bielecki Michał
  • Tytuł: Dziewczyna z Banku Prowincjonalnego S.A.
  • Wydawnictwo: Książnica
  • Rok wydania: 1997
  • Nakład: nie podano
  • Recenzent: Grzegorz Cielecki
  • Broń tej serii: Druga seta

Estetyczne uda Barbary Stępień

Zanim zacznę pisać recenzję z książki Michała Bieleckiego „Dziewczyna z Banku Prowincjonalnego S.A.” winien jestem wyjaśnienie, dlaczego to robię. Przecież książka ukazała się w roku 1997, nie należy więc do gatunku powieści milicyjnej. Wiedziałem o tym zresztą zabierając się do lektury. Uwagę, że nie powinniśmy zajmować się publikacjami niemilicyjnymi zwrócił mi Klubowicz Duński. Jak wiemy jest on ortodoksem i zagorzałym wielbicielem Kłodzińskiej. Cóż więc mam na swoją obronę?

Po pierwsze precedens już powstał. Recenzja z innej książki Bieleckiego – „Stara klasa”, pomieszczona została w MO-nitorze nr 2. Wówczas żadnych pretensji nie było. Klubowiczka Fedyna postawiła wówczas zresztą mocną tezę, że powieść milicyjna nie umarła, czego dowodem Bielecki między innymi. Protestów wówczas nie było. Odniosłem nawet wrażenie, że teza została zaakceptowana i jak najbardziej jest do obrony. Bo co na przykład zrobić z Joanna Chcmielewską, która wprawdzie nie pojawiła się jeszcze w naszych zbiorach recenzji (wstyd Klubowiczki, wstyd), a z całą pewnością należy  do gatunku. Tyle tylko, że jest jedynym jego przedstawicielem, który pokonał z sukcesem barierę czasu. Pozostali zmarli lub zamilkli. Czy więc należałoby Chmielewską przeciąć na pół i powiedzieć ta część jest milicyjna, ta druga zaś nie? To problem filozoficzny, którego nie rozstrzygnę o własnych siłach. Z Bieleckim jest inaczej, ale jednak podobnie. Mianowicie stworzony przez autora bohater…Michał Bielecki (znowu tożsamość bohatera z autorem lub pseudonimem) jest wprawdzie detektywem prywatnym, ale wcześniej był jak najzupełniej państwowym milicjantem. I tylko czasy wymogły na nim konieczność przebranżowienia się. Był nawet najlepszym oficerem dochodzeniowym w swojej komendzie. Czy mamy go więc o tak wyrzucić za burtę, jako niewłaściwego czasowo? O nie, po stokroć nie. Pomijając już fakt, że dla zdobycia książki zapisałem się do biblioteki leżącej w inne dzielnicy i jeżeli nie oddam w terminie, to zapłacę karę. Do rzeczy zatem.

Bielecki przyjeżdża do miejscowości Przywara, gdzie z ramienia agencji „Kruk” ma rozwikłać sprawę malwersacji w tutejszym banku. Działa w pojedynkę i podaje się za pracownika bankowej centrali. Wraz z jego pojawieniem wiele się dzieje. Najpierw nieudany napad na bank, a następnie podejrzana śmierć Stefaniaka. Niby to zatrutego czadem z piecyka. Dopiero potem okazuje się, że były podbiegnięcia na szyi.

Bielecki jest rodem z czarnego kryminału. Nosi kapelusz, sprawnie przełyka niepokoje egzystencjalne i  czujnym wzrokiem spogląda na blondynki. Także te, które są kelnerkami i noszą kratkowane pończochy. Jest to więc swój chłop. Może trochę za mało pije. Jak na detektywa i jak na Polaka przede wszystkim. Rozmawia z miejscową policją, przedstawicielami banku, chodzi tu i tam. Jego główną bronią jest ironiczny zmysł obserwacji. Oczywiście mamy narrację pierszwoosobową. Niemal polski Philip Marlowe. Weźmy choćby: „Ruszyłem w stronę szerokich schodów, które z całą pewnością nie raziłyby  w willi milionera z amerykańskiej opery mydlanej” (s. 6). A pamiętacie początek „Wielkiego snu” Chandlera (w tłumaczeniu Mieczysława Derbienia): „Nad drzwiami , przez które z łatwością mogłoby przejść stado indyjskich słoni, był umieszczony witraż przedstawiający rycerza w ciemnej zbroi, ratującego damę przywiązaną do drzewa.” (s. 5)

No, a pierwsze spotkanie z dziewczyną z okładki (blondynką Barbarą Stępień): „Dziewczyna założyła nogę na nogę, wykonując tyleż zalotny, co bezskuteczny ruch markujący obciąganie sukienki. Mogłem teraz podziwiać prawie całe je udo. Nie był to bynajmniej widok nieestetyczny” (s. 15). Nie muszę wyjaśniać, że Stępień Barbara będzie się wielokrotnie przewijać przez karty książki, jak to zwykle bywa z blondynkami. Nie okaże się jednak zbrodniarką, ani też głupią blondynka, ani też puszczalską.

Oczywiście pamiętajmy o tym, ze Bielecki działa w Przywarach, a nie w Kaliforni i odniesienie jest dalekie, ale jednak jest. Bielecki nie ogranicza się bynajmniej do obserwacji blondynek. Dostrzega jeszcze większe szczegóły np. napis  na popielniczce stojącej na biurku komendanta Grabińskiego: „Fabryka Maszyn i Urządzeń Hutniczych  1945 – 1975”. Czy to nie piękny ukłon w stronę w stronę kryminału milicyjnego oraz krytyka niedoinwestowania policji zarazem. Czytałem z wielką przyjemnością i gorąco polecam.

P.S. Z okładki wynika, że poza „Starą klasą” i powieścią omówioną powyżej Michał Bieleki wydał jeszcze w numerowanej serii „Prywatny detektyw opowiada” dwa inne tytuły: ”Osiedle prominentów” oraz „Siostrę komandosa”. W zapowiedzi była natomiast „Willa Concordia”. Nie wiem czy się ukazała, ani też czy był to koniec cyklu. Wysłałem już w tej sprawie zapytanie do „Książnicy”