Kłoś Kazimierz – Listy przyniosły śmierć 64/2024

  • Autor: Kłoś Kazimierz
  • Tytuł: Listy przyniosły śmierć
  • Wydawnictwo: Wielki Sen
  • Seria: Seria z Warszawą (tom nr 72)
  • Rok wydania: 2015
  • Nakład: nieznany
  • Recenzent: Robert Żebrowski

LINK Klubowa Ksiegarnia

Sierżant i jego dziwne metody

Lektura „Listów …” to nie było moje pierwsze spotkanie z prozą Kazimierza Kłosia. Był on mi znany jako autor trzech pozycji (niestety nie kryminalnych) z serii „Biblioteczka Ziem Zachodnich”: „Uczeń pirotechnika” (1960), „Szymek huzar” (1964) i „Szelmostwo rezydenta Brandta” (1968).

Recenzowana pozycja drukowana była na łamach „Słowa Powszechnego” w roku 1961. Książka liczy 198 stron, a narracja prowadzona jest w trzeciej osobie czasu przeszłego.

Akcja toczy się na Pogórzu w miejscowości Noteczki położonej w powiecie nowoskalskim, nie wcześniej niż roku 1955. Z treści wynika, że Nowe Skały leżały w południowo-wschodniej Polsce, w rejonie przygranicznym. Były miastem powiatowym, w którym funkcjonowało Biuro Podróży „Orbis”, tartak, fabryka sklejki oraz przedsiębiorstwa naftowe. Opis ten pasuje do Krosna na Podkarpaciu. Nie podejmuję się jednak typowania, którą miejscowością były książkowe Noteczki. Odnośnie czasu akcji to można by go było jeszcze przybliżyć, gdybym wiedział, kiedy MO liczyła 30 tysięcy funkcjonariuszy [tylu funkcjonariuszy liczyła Policja Państwowa w roku 1939].

Pracujący w Warszawie – doktor chemii Jan Bieżany (dla przyjaciół – Janio), rocznik 1926, postanowił spędzić urlop na Pogórzu. Przez Nowe Skały dotarł do Noteczek w poszukiwaniu swojego dawnego obiektu utajonych westchnień. Długo nie musiał szukać. Martę ujrzał jak właśnie skręcała sobie nogę zjeżdżając na nartach na stoku obok swojego domu. Postanowił niezwłocznie udzielić jej pomocy. Doprowadził ją do domu, jednak nie był pewny, czy to na pewno ta sama dziewczyna, w której się kiedyś podkochiwał, tym bardziej, że ona sama zachowywała się tak, jakby go nie znała. W domu czekała na nich niespodzianka – rozłożone w fotelu zwłoki jej dziadka – Ambrożego Tralli (dawnego cyrkowca – iluzjjonisty), z raną w skroni, obok których leżał duży, czarny, oksydowany policyjny [!] pistolet. Poza nimi nikogo tam nie było, gdyż służąca Wikta udała się na targ. O zdarzeniu powiadomiono komendanta miejscowego posterunku MO – sierżanta Widalę [nazywanego też przodownikiem!], który służył na tym stanowisku już od dziewięciu lat. Do domu Tralli przybył on w towarzystwie kaprala oraz miejscowego lekarza – doktora Hieronima Wessela, zapalonego antropologa-hobbystę. Okazało się, że leżący obok zwłok pistolet należał do … Widali, a został mu „podprowadzony” w domu przez jego syna – Franka. Sierżant pistolet podniósł i jakby nigdy nic … schował go do pustej od jakiegoś czasu kabury. W trakcie oględzin miejsca zdarzenia, doktor Jan został poproszony o wykonanie swoim aparatem zdjęć zwłok oraz pokoju, w którym się znajdowały. Tymczasem doktor Wessel, ni z tego, ni z owego, odmówił sierżantowi podania wyników oględzin ciała denata i wykonania w przyszłości sekcji jego zwłok!

Po zakończeniu czynności doktor Jan udał się na kwaterę, którą wynajął w budynku poczty, a której kierownikiem był poczmistrz [!] Cyprian Grok, dawny aspirant pocztowy CK Austrii [dlaczego nie poczty II RP?!]. W niedługim czasie Bieżany zorientował się w skomplikowanej sytuacji uczuciowej niektórych mieszkańców Noteczek. Otóż córka poczmistrza – Hanka Grokówna była jeszcze niedawno dziewczyną syna komendanta – Franciszka Widali, który to odszedł od niej do wnuczki denata – Marty Trallówny, ta zaś porzuciła go dla syna doktora – Roba Wessela. Uff!!! Jancio dowiedział się też, że syn denata, a ojciec Marty – Leon Tralla w roku 1938 roku wyemigrował do USA i przez 16 lat, regularnie co tydzień, przysyłał stamtąd list do swojego ojca. Dla wszystkich dokoła nie ulegało wątpliwości, że były w nich dolary.

Nietrudno się domyślić, że sprawcą zabójstwa Tralli był ktoś z grona wcześniej wymienionych osób. Bieżany – robiący za detektywa-amatora – o pomoc w rozwiązaniu zagadki zwrócił się listownie do swojego wuja – Leona Bruna [tak samo nazywał się polski dziennikarz filmowy żyjący w latach 1882-1939] z Instytutu Kryminologii (Zakład Kryminologii Instytutu Nauk Prawnych PAN powstał w roku 1955), emerytowanego milicjanta. Za zgodą Komendanta Głównego MO, Brun – w towarzystwie kapitana [nazywanego też inspektorem!] – samochodem służbowym milicji udał się do Noteczek. Zanim jednak tam dotarli, jak również jeszcze przed pojawieniem się tam prokuratora z Nowych Skał, w pobliżu domu Trallów doszło do kolejnego zabójstwa. Cywilni detektywi wraz z funkcjonariuszami MO, przy udziale żołnierzy z WOP, rozwiązali tę pokręconą sprawę.

PRL-ogizmy: papierosy „Sporty” i cygara „Ratuszowe” (z Wytwórni Cygar i Papierosów „Jawa” w Kościanie należącej do Polskiego Monopolu Tytoniowego), a także perfumy „Kalifornijskie Maki”.

Ciekawy cytat – doktor Jancio do książkowej femme fatale: „Jest pani cyniczna i zarozumiała. Wydaje się pani że każdy, kogo owinie pani swym spojrzeniem, da się zaraz zapędzić do łóżka. To wstrętne. Pani przekreśla wyuzdaniem cały czar swej urody. Nie przyszło pani nigdy do głowy, że jedna z największych sił łączących dwoje ludzi sprowadza pani do aktu fizjologicznego? Że akt ten bez uczuć jest godny bydlęcia, nie człowieka?”

Książka ta jest na średnim poziomie. Trzeba jednak przyznać, że autor bardzo starał się zakręcić fabułę. Niby bardzo wcześnie już było wiadomo, kto zabił, ale w końcu okazało się, że jednak nie, choć raczej też (?!) Ja skoncentrowałem się na własnym dochodzeniu odnośnie miejsca akcji, co nie było takie trudne, a także śledztwie w sprawie czasu akcji i powstania powieści. I tu już pojawiły się większe problemy, szczególnie jeśli chodzi o tę drugą kwestię. Biorąc pod uwagę różne elementy z okresu II RP (to te, po których w recenzji są nawiasy kwadratowe), przemieszane z rzeczywistością PRL-owską stawiam hipotezę, że powieść powstała albo przed albo w czasie drugiej wojny światowej, a w PRL-u poddana została liftingowi. Również jej styl skojarzył mi się z przedwojenną twórczość („Dom grozy”) Kazimierza, ale … Korkozowicza. Podsumowując: można po tę książkę sięgnąć, ale przymusu nie ma!