Dziennik.pl – Kryminały – białe kruki PRL

Niektóre tytuły z kultowych peerelowskich serii kryminalnych na aukcjach w serwisie Allegro osiągają ceny grubo ponad 100 złotych. Miłośnicy socjalistycznych powieści sensacyjnych, którzy rzeczywistość PRL znają z podręczników i opowiadań rodziców, zakładają fankluby i strony internetowe, recenzują stare tytuły, wydają własnym sumptem unikatowe pozycje i urządzają wycieczki do miejsc opisanych na kartach książek. Z myślą o nich poznańskie wydawnictwo Vesper rozpoczęło właśnie edycję serii opowiadań milicyjnych pod nazwą „Wzywam 07…”.
Na pierwszy ogień poszły wydane w trzech tomach utwory klasyków gatunku, m.in. Jerzego Edigeya, Heleny Sekuły, Barbary Gordon i Andrzeja Szczypiorskiego. To nie żart. Pogardzane przez krytyków peerelowskie sockryminały pisało wielu twórców kojarzonych z literaturą wysoką, jak Janusz Głowacki, Józef Hen, Maciej Słomczyński, Tadeusz Kwiatkowski, Ireneusz Iredyński, Aleksander Ścibor-Rylski, Krzysztof Teodor Toeplitz czy Irena Szymańska.

Zaczęło się od Gomułki

Powstanie powieści milicyjnej zawdzięczamy poniekąd Władysławowi Gomułce. Od końca lat 40. do przełomu październikowego w krajowej literaturze rządziła doktryna socrealizmu, w myśl której kryminały były wynalazkiem klasowo obcym i szkodliwym. Kryminałów więc ani nie pisano, ani nie wznawiano. Kurs złagodzono dopiero po powrocie towarzysza „Wiesława do władzy, na fali odwilży 1956 roku. Autorzy stanęli jednak przed wyzwaniem. No bo jak pisać kryminały w kraju, w którym dominuje własność państwowa, nie ma wielkich fortun ani luksusowych sklepów, część towarów jest sprzedawana wyłącznie na kartki, a po godz. 22 trefne pieniądze można przepuścić tylko w barze na dworcu kolejowym? Z tym problemem twórcy zmagali się aż do końca PRL. Rzeczywistość sockryminałów była przaśna i siermiężna tak jak czasy, w których się rozgrywały.

Do tego w większości przypadków dochodziła do bólu schematyczna i przewidywalna fabuła, co błyskotliwie wykpił w „Książkach najgorszych” Stanisław Barańczak. Jak zauważył w eseju „Poetyka polskiej powieści kryminalnej”, powieściowy śledczy miał kłopoty z tożsamością. Musiał być milicjantem, a nie prywatnym detektywem. Niby prowadził śledztwo sam, lecz tak naprawdę był tylko ramieniem organów ścigania obdarzonych rzecz jasna zaufaniem narodu. Cierpiał z powodu specyficznego dualizmu. Był nieomylny, reprezentował esencję Sprawiedliwości, a zarazem zdradzał cechy ludzkie, co często dawało komiczny wydźwięk. Najczęściej był funkcjonariuszem w randze porucznika lub kapitana (nierzadko samotnikiem, który przedkładał dobro ogółu nad szczęście osobiste). Tropił obywateli z drugiej strony barykady, którzy nie chcieli dostosować się do reguł panujących w socjalistycznej ojczyźnie – prywatnych przedsiębiorców, handlarzy zachodnią walutą, sprawców nadużyć lub awarii w socjalistycznych przedsiębiorstwach oraz szpiegów (najczęściej o esesmańskim rodowodzie) próbujących wykraść tajemnice naszego przemysłu. Ówczesnym czytelnikom to nie przeszkadzało. Pojedyncze tytuły rozchodziły się w niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy nakładach do 280 tys. egzemplarzy!

Przewodnik po zaginionej cywilizacji

Ich popularność łatwo było zrozumieć – nie miały przecież żadnej konkurencji w ubogiej rzeczywistości ówczesnej polskiej popkultury. Ale kto chce je czytać dzisiaj? I z jakiego powodu? „Dla mnie lektura Edigeya, Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, a szczególnie otwarcie antykapitalistycznej Anny Kłodzińskiej to jak czytanie przewodnika po zaginionej cywilizacji. To kapitalny sposób, aby przekonać się, jak zmieniła się Polska w ciągu zaledwie dwóch dekad” – mówi Kuba Dylewski, student prawa, kolekcjoner peerelowskich kryminałów.

W podobnym tonie wypowiadają się inni fani sockryminałów. Andrzej Wysztygiel, historyk w ogólniaku w aglomeracji śląskiej, żeby wytłumaczyć uczniom, na czym polegała centralnie sterowana gospodarka oraz walka z prywatną inicjatywą, czytał na lekcjach fragmenty książek Kłodzińskiej i Jerzego Siewierskiego. „Najpierw się zaśmiewali, a na koniec powiedzieli, że teraz lepiej rozumieją swoich rodziców” – wspomina.

To nie są odosobnione reakcje. Kilka lat temu Grzegorz Cielecki (rocznik 1969), psycholog, dziennikarz i antykwariusz, założył Klub Miłośników Powieści Milicyjnej „MO-rd”. Dziś gremium zrzesza pół setki osób, głównie 20-, 30-latków. Klubowicze prowadzą stronę internetową (mord.of.pl), własnym sumptem wydają recenzje opublikowanych przed laty tytułów oraz przygotowują edycje białych kruków gatunku. Dotychczas wypuścili trzy pozycje Heleny Sekuły. Pracują nad słownikiem kryminałów milicyjnych, urządzają też wycieczki śladami opisanych w powieściach miejsc. Tym sposobem trafili m.in. do warszawskiej restauracji Lotos, w której jarzębiakiem raczył się porucznik Goraj, bohater „Dnia słodkiej śmierci” Janusza Głowackiego, wydanej w serii „Ewa wzywa 07”.

Perspektywa feministyczna

„Lektura socjalistycznych kryminałów to doskonały sposób, żeby dotrzeć do wiedzy o realiach życia codziennego w PRL. Nawet w najbardziej nieporadnych i ideologicznych książkach są informacje, których nie wyłapała cenzura”- zapewnia prezes Cielecki. Bodaj najdalej w tym sposobie lektury doszła Anna Błaszczyńska (rocznik 1983), polonistka: „Czytam sockryminały z perspektywy feministycznej. To zaskakujące, jak bardzo odzwierciedlają sytuację ówczesnych kobiet występujących głównie w rolach sekretarek i kelnerek. Przypadki, kiedy kobieta prowadzi śledztwo, można policzyć na palcach jednej ręki”.

Żaden z moich rozmówców nie traktuje powieści milicyjnych na serio, choć mówią o nich z entuzjazmem. I to chyba najbardziej optymistyczny przejaw renesansu tego wydawałoby się skazanego na wieczne potępienie gatunku. Klubowicze z „MO-rdu” sygnalizują, że peerelowskie kryminały (kilka tysięcy tytułów) to najmniej zbadany obszar polskiej literatury współczesnej. Do dzisiaj nie wyjaśniono kwestii autorstwa wielu tytułów. Nie wiadomo, kto ukrywa się pod pseudonimami. A spekuluje się, że sockryminały pisał incognito m.in. Jacek Kuroń.