Wódeczką po Woli czyli druga wyprawa klubbingowa „Mordu”.
Trzeba uczciwie przyznać, iż życie Klubowicza dalekie jest od rutyny, a charakter „Mordu” w niczym nie przypomina sztampy wielu innych organizacji społecznych, politycznych czy kulturalnych. Nie jest celem naszego Klubu stać się jednostką organizacyjną skupiającą stado domorosłych lwów salonowych ani też enklawą jajogłowych w żywiole życia ludu pracującego miast i wsi. Przeciwnie, dzięki żelaznej woli najaktywniejszych klubowiczów oraz wrodzonej innowacyjności i zapałowi Prezesa – czy to skwar straszliwy czy wszechobecna słota planującemu nowe formy aktywności „Mordu” – miłośnicy kryminałów coraz częściej wychodzą z ochotą na ulice, aby nieść sztandar klubowy po całej stolicy. Nie oglądamy się przy tym na skutki takich zabiegów ani dla naszych kieszeni, ani – co istotniejsze – dla funkcjonowania w przyszłości naszych wątrób i innych organów wewnętrznych, które w czasie obrządków klubowych podlegają różnym dodatkowym wyzwaniom. W końcu, skoro podobne obciążenia były dniem powszednim bohaterów tak ukochanej przez nas literatury milicyjnej – w szczególności gagatków ze świata przestępczego – to i my nie możemy udawać, że problem nie istnieje i można przejść przez życie o suchym pysku – bezalkoholowo – niczym, za przeproszeniem koń, albo jakaś inna gadzina rażąca pospolitością swojego zachowania.
Świadomość tych właśnie wyzwań stojących przed „Mordem” skłoniła szereg Klubowiczów i Sympatyków Klubu do wzięcia udziału w II Klubbingu, który – za sprawą regionu geograficznego w którym koncentrowały się nasze działania – zyskał miano Wolskiego. Brali w nim udział, oprócz Szacownego Prezesa Grzegorza, także następujący Klubowicze: Teresa, Paweł oraz podpisany pod niniejszym artykułem, a w niektórych częściach także: Ulubiona Siostra Prezesa, Joanna oraz Pani Jego Serca. Basia, a także Klubowicz Andrzej B. Przedsięwzięcie to miało miejsce w sobotę…. i rozpoczęło się dość niefortunnie, albowiem dwa pierwsze lokale na trasie marszruty zaprojektowanej przez genialny umysł Prezesa tj. bar „Paragraf” (naprzeciwko kompleksu sądowego w Al. Solidarności) oraz Bar Aleksander (ul. Żelazna) okazały się być niedostępne w dzień formalnie wolny od pracy (ale nie od działań klubowych, zaiste!). Interesujący socjologicznie i mało piękny zwyczaj zamykania lokali gastronomicznych w czasie, gdy obywatele mają najwięcej wolnego czasu do wykorzystania w celu konsumpcji trunków i ewentualnego zakąszania, Klubowicze skwitowali w prostych, męskich (niezależnie od płci) słowach, które ponura zgraja cenzorów wycinała skutecznie z milicyjnej literatury. Wyrażając swoją dezaprobatę wobec podbijającej serca wielu warszawskich knajpiarzy idei, iż nawalić się wypada jedynie w godzinach pracy na chleb powszedni i pomyślność kapitalistycznej ojczyzny, kontynuowaliśmy poszukiwania dalej. Pierwszym przystankiem naszym była jednakże skrajnie bezalkoholowa, ale bardzo klimatyczna cukierenka przy ul. Żelaznej 64 (róg ul…..), gdzie spożyto pierwsze przystawki w postaci ciastek, lodów. Raczono się tez przez ponad kwadrans dobrą kawą oraz miłym słowem Pani, która nam te wszystkie smakołyki podawała. Sympatyczne to miejsce, niewielkie metrażem, ale potężne panującym tam duchem szacunku dla konsumenta, w końcu jednak opuściliśmy aby, już po kilkudziesięciu metrach natrafić na kolejny interesujący punkt naszej wędrówki. Był nim sklep monopolowy, wielkiej zacności, gdyż oferujący szlachetny bałkański trunek ouzo w cenie wybitnie promocyjnej. Wzruszony jakością oferty, Prezes niezwłocznie nabył grecką wódeczkę w butelce 0,7 litra, co zostało przywitane zasłużonym aplauzem reszty Klubowiczów. Nie ukrywaliśmy, że takie właśnie gesty Prezesa, oprócz jego mrówczej codziennej pracy recenzenta i organizatora działań, upewniają nas, że na czele Klubu stoi właściwa osoba.
Po zakupie wódeczki oraz bezskutecznych próbach odnalezienia plastikowych kubeczków w ofercie pobliskich placówek handlowych (były tylko w jednym sklepie, aczkolwiek skandalicznie paskarska cena sprawiła, iż jednogłośnie wybraliśmy picie wódki duszkiem), trafiliśmy w końcu na lokal prowadzony przez osoby kompetentne i rozumiejące, iż w sobotę także człowiek to nie wielbłąd i napić się musi. Niewielka karczma przy Placu Zawiszy ugościła nas staropolskimi frytkami i chipsami tudzież zupą, a sprzedawane tam dobrej jakości piwo trafiło w końcu do naszych, jakże wyczekujących tego momentu, organizmów. Od razu nastrój stał się jeszcze bardziej rześki i swawolny, a chwilę odpoczynku zajęło nam obserwowanie niektórych gości lokalu, którzy z pewnością mogliby budzić zawodową podejrzliwość kapitana Szczęsnego, aczkolwiek w tym momencie zachowywali się nad wyraz spokojnie.
Po wyjściu z karczmy, pożegnała nas Joanna, wzywana do swoich obowiązków przez realia wolnorynkowej gospodarki, zaś reszta uczestników klubbingu rozpoczęła część edukacyjną tj. dokonała odwiedzin Muzeum Woli. Interesująca ta placówka bywa często niedoceniana, a szkoda, bo znaleźć tam można wiele informacji o tradycjach i historii tej dzielnicy oraz zakupić w tym temacie publikacje. Nie ma powodu ukrywać, że wiedzę pracowników muzeum uzupełniała bardzo skutecznie Klubowiczka Teresa, dowodząc tym samym po raz kolejny swojej niezwyczajnej erudycji. Ta część wyprawy, płodna intelektualnie, ale nie żołądkowo, skłoniła nas zarazem do kolejnego odpoczynku, który odbyliśmy już na wielce osobliwej ulicy Kolejowej, pod budynkiem dawnych zakładów Waryńskiego. Tu, wspominając ckliwie czasy, gdy polski przemysł wytwarzał jakieś dobra bardziej złożone technicznie od łazienkowej gąbki – co dało asumpt m.in. Annie Kłodzińskiej do szeregu malowniczych opisów intryg szpiegowskich czy rozbudowanej przestrzeni peerelowskich naukowców pracujących na rzecz rozmaitych zjednoczeń, zrzeszeń itd. – dokonaliśmy pierwszego aktu konsumpcji dzieła mistrzów greckich. Doskonałość tego trunku poruszyła nas do głębi niemal tak jak piękno pomnika przedstawiającego patrona zakładu, pod którym owa tak udana degustacja się odbyła. Mimo widocznego pogorszenia pogody skutkującego mżawką, nie obyło się bez licznych fotografii w tym miejscu, interesujących debat na tematy klubowe czy nawet czarujących tańców z butelką.
Ala całą ulicę Kolejową uznać trzeba za miejsce nieco osobliwe, tchnące atmosferą niezwyczajności i zagadki, tak bliską wszystkim miłośnikom kryminału milicyjnego. Ciągnąca się wzdłuż torów kolejowych nieszczególnie szeroka alejka, pełna jest zakrzaczonych zakamarków, przewróconych płotów, ruder przemysłu dziewiętnastowiecznego lub z okresu PRL i podobnego rodzaju pamiątek przeszłości. Niektóre z tych pięknych miejsc wykorzystaliśmy do wypoczynku połączonego z konsumpcją: a to przez dziurę w płocie przedarliśmy na pobliski teren będący pod kuratelą PKP – tylko po to, aby zamoczyć pyszczki siedząc na malowniczo zarośniętym torowisku – a to znów próbowaliśmy przedrzeć się nielegalnie na teren ruiny starego zakładu przemysłowego, jednak płoty i ochroniarze udaremnili nam ten piękny zamysł. Hitem ulicy – z klubowego punktu widzenia – okazał się być jednak niewielki budyneczek przy ul. Prądzyńskieo 15A., który występuje w odcinku serialu „07 zgłoś się” (meta Edwarda Gabora – odcinek „Wisior” – przyp. Prezesa). Jak się okazało, owa chałupka została w filmie zaprezentowana pod prawdziwym adresem, a co więcej nie zmieniła się od tego czasu, stanowiąc interesującą pamiątkę dla każdego fana Borewicza. Wzruszenie przeto chwyciło za serce nawet najbardziej przytomnych życiowo Klubowiczów. Nie trzeba chyba ukrywać, że dokładnie vis a vis czarodziejskiego domku, nie zważając nawet na postępujące opady deszczu, dokonaliśmy końca tradycyjnego aktu zamiany butelki pełnej w butelkę pustą.
Cóż, aby nie zamęczać Czytelnika dłużyzną opisów warto jeszcze wspomnieć o trzech lokalach, które odwiedziliśmy tegoż dnia. Bar Perełka przy ul. Wolskiej – niestety z niedostatkiem krzeseł jak na potrzeby sobotniego popołudnia – który Prezes zidentyfikował jako lokal z ….., okazał się być prowadzony przez Panią zupełnie nie zainteresowaną jego historią, co w dobie narastającego szacunku dla tradycji wydaje się niezrozumiałe. Zainteresowanie obsługi i gości lokalu budziły daleko bardziej negatywne skutki spodziewanej – w Dniu Dziecka – prohibicji dla jakości życia przeciętnego obywatela, niż innego rodzaju kwestie. Z kolei inny lokal na tej ulicy – Restauracja Gama – znany pod dawną nazwą jako miejsce krwawej egzekucji na piątce gangsterów kilka lat temu – serwował smaczną zupę i przyzwoite piwko, zbytnio jednak byliśmy pochłonięci chwilowym uczestnictwem Klubowicza Andrzeja B., aby zwracać uwagę na kulinaria. Wreszcie, wieczorne miejsce ostatnich gwarzeń klubowych tudzież smakowitej konsumpcji po całodziennym wysiłku, w arcymiłej obecności Basi – co z natury rzeczy odwracało uwagę Prezesa i nie tylko jego od spraw milicyjnopowieściowych – czyli bar „Balbinka” w Al.. Jerozolimskich, sam w sobie być może nie oczarował, ale też nie rozczarował nas. We wszystkich tych lokalach było nam dane nasycić się nie tylko strawą cielesną, ale też duchową, jaką zawsze stanowi przyjemność spotkania w gronie „MOrd”-erców.
Andrzej Smosarski