Piecuch Henryk – Milion za perszerona 213/2022

  • Autor: Piecuch Henryk
  • Tytuł: Milion za perszerona
  • Wydawnictwo: KAW
  • Seria: Ekspres Reporterów
  • Rok wydania: 1985
  • Nakład: 100350
  • Recenzent: Robert Żebrowski

Na straży nienaruszalności granicy

O serii „Ekspres Reporterów” pisałem już w recenzji, zamieszczonego w jednym z numerów, opowiadania „Nasi na Baszkirii” Jerzego Edigeya. W tomikach serii zazwyczaj przedstawiano trzy reportaże: o aktualnym wydarzeniu, społeczno-obyczajowym i kryminalnym. Czasami wśród autorów reportaży kryminalnych można znaleźć prawdziwe perełki, takie jak np. Henryk Piecuch (o nim zaś pisałem w recenzji książki „Tropem szpiegów”).

Opowiadanie „Milion za perszerona” liczy 45 stron, a na okładce zapowiedziane jest jako „Odwieczni przemytnicy”. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie czasu przeszłego. Cena okładkowa książki to 60 zł.

Akcja toczy się w pasie granicznym pomiędzy Polską a CSSR, a także w anonimowym miasteczku, leżącym pomiędzy Karkonoszami a Górami Izerskimi, w którym dwie główne ulice noszą nazwy: Jedności Narodu i Pierwszego Maja. Są w nim dwa lokale gastronomiczne, zwane przez tubylców: „Pod trupkiem” i „Wrota raju”. Trzeci to klub w domu wczasowym „Kaprys”, w którym „bramkarz jest twardy jak ręcznie kute gwoździe”.

Głównymi „aktorami” byli dwaj ob. Czechosłowacji – Milan Konzu, „przemytnik z Harrachova, jest synem Jaroslava [organizator i współwykonawca z Milanem], przemytnika ze Szpindlerowego Młyna, który był synem Miloslava, przemytnika z Pribylina, który był synem Milana, przemytnika z Orawy, który był synem Waclava, przemytnika ze Spiszu”. Trzeba przyznać, że to bardzo interesujący rodowód; pewnie drzewo genealogiczne byłoby jeszcze ciekawsze. Istnieje uzasadnione podejrzenie, że „ten sławny w sferach przemytniczych ród zaraz po zejściu z drzew zajął się uprawianiem przemytu”. Ze strony polskiej zaś wystąpili: Karol Rudny i jego córka – Joanna. Zanim został przemytnikiem, w pierwszych latach po wojnie, Rudny był szabrownikiem, poszukiwaczem kamieni szlachetnych, a także poławiaczem w rzeczkach małży, które miały być (a od pół wieku nie były) perłorodne. Wreszcie zainteresował się sztucznymi perłami produkowanymi w nieodległym Jabloncu.

Karol i Jaroslav poznali się w pierwszej połowie lat 50. podczas budowy mostku na przygranicznej rzeczce. Szybko się dogadali, jednak musieli być bardzo czujni, bo z jednej strony mieli celników z kapitanem Karelem Irackiem, a z drugiej WOP-stów pod dowództwem porucznika Czesława Badeńskiego. Na początek Konzu z Rudnym postanowili wręczyć sobie prezenty: „Knedlicek” dostarczył dwa kilogramy perełek, a „Polacek” pięć kilogramów kiełbasy myśliwskiej i litr spirytusu. Mieli je ukryte w wierzchnich okryciach, którymi się na granicy wymienili. Zysk był następujący: zainwestowana złotówka przynosiła cztery złote dochodu, a korona „tylko” trzy korony. W celu zwiększenia obrotu Rudny zajął się wypasaniem byków, a Konzu pomocą czeskim naukowcom w zbieraniu ślimaków i pająków. Jeden z byków był „mrówką”, a raczej „ mrówą” – dostawał od Polaka kopniaka i przekraczał granicę, przede wszystkim z dziełami sztuki ukrytymi w worku ufarbowanym na kolor skóry zwierzęcia, gdzie przejmował go Czechosłowak, a wracał – również zachęcany w ten sam sposób – z workiem jabloneckim wyrobów: perełek i oczek do pierścionków. Biżuteria ważyła … 150 kg, a zyski z niej to równowartość rocznej pensji dziesięciu pracowników leśnych (ich pensja była jedną z najwyższych w Polsce). O tym, jak WOP-iści wpadli na ich trop i jak się zakończyła sprawa, nie będę pisał.

W drugiej połowie lat 50. Konzu z pobratymcami przemycił z Zakopanego 3 kg złota, przy czym obaj jego towarzysze zaginęli po drodze. Rudny zaś – wspólnie z innymi osobami – zajął się hurtową kradzieżą materiałów budowlanych z budów dróg w Górach Izerskich. Nakrył go inspektor nadzoru, ale dał się przekupić za 50% udział w interesie. Kiedy brakami zainteresował się NIK, obaj udali się na wycieczkę w góry, by obmyślić strategię obrony, jednak powrócił z niej tylko Rudny. Sprawą zajęła się Prokuratura. Z jakim skutkiem, tego nie zdradzę.

Wówczas to Rudny wpadł na pomysł, by przemytem zajęły się ich pociechy: jego córka i syn Konzu. Pierwszym zadaniem Milana było pojechać do Polski z jablonecką biżuterią, a wrócić z wódką i kiełbasą. Potem miał dostarczyć z Polski – na zamówienie – dziesięć bogato zdobionych szlachetnymi kamieniami srebrnych zegarków z początku XIX wieku. Ich wartość równała się rocznej pensji dziesięciu nauczycieli. Do Polski miał przemycić złote „świnki” i dolary USA. Parą „turystów” zainteresowali się WOP-iści pod dowództwem kapitana Romana Sobieraja. Co się działo dalej, tego też nie będę ujawniał.

Pod koniec lat 60. wspomniana para zajęła się „oskubywaniem” mężatek. Joanna je naganiała, a Milan uwodził i naciągał pod pozorem okazyjnego kupna samochodu, złota lub „zielonych”. Jego ojcu się to nie podobało, bo urągało fachowi uczciwego przemytnika, wpadł więc na pomysł, by Milan zaczął szmuglować polskie konie. Do interesu włączył się Rudny, który wkrótce stał się teściem Milana. Ten zaś podczas pierwszej transakcji został oszukany przez polskiego taksówkarza. Rudnemu nie spodobało się, że ktoś oszukał jego zięcia. Kilka dni później taksówkarz już nie żył, bo … zapił się na śmierć. Tymczasem przemyt koni zaczął się rozkręcać. Do szajki dołączyli dawni koledzy Karola, z którymi kiedyś okradał budowy. Interes był intratny: na koniu o wartości 100 tysięcy złotych, na czysto zarabiano 10 razy tyle. Któregoś razu zaplanowano przerzut sześciu perszeronów (bardzo masywne konie pociągowe). Jednak WOP-iści postanowili również wziąć udział w tej imprezie …

Opowiadanie napisane jest lekkim językiem, niejednokrotnie żartobliwym. Autor ładnie przedstawił historię spółki: Rudny & Konzu, a także współpracę polsko-czechosłowackich służb granicznych. Okazuje się, że podstawowymi metodami pracy operacyjnej WOP były: obserwacja, analiza rynku zbytu, współpraca z informatorami oraz … podsłuch(iwanie) gości przy sąsiednich stolikach w knajpach. Henryk Piecuch na końcu opowiadania wyraził swoje niezrozumienie tym, że żadna instytucja w Polsce nie zdecydowała się na legalną sprzedaż koni do Czechosłowacji, a przecież na przełomie lat 60. i 70. koni w Polsce chyba już nie brakowało. Widocznie nie było takiej potrzeby, bo w Polsce i tak żyło się ludziom dostatnio (oczywiście tylko tym z elit politycznych i przestępczych).

Ps. Takie krótkie opowiadanie i taka długa recenzja. Przyznaję, że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.