- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Cztery Reportaże
- Wydawnictwo: Wielki Sen
- Seria: Seria z Warszawą
- Rok wydania: 2012
- Recenzent: Waldemar Szatanek
Ostrów czy Ostrowia Mazowiecka?
Od razu na początku powiem żeby było jasne – Jestem na Nie !!! Nie oczywiście żeby całej twórczości Edigeya czy pomysłowi wydania jego reportaży, jestem na nie przekazowi dwóch pierwszych utworów w zbiorze. Dlaczego?
Bo sam jestem spekulantem. Dziś wprawdzie nie ma to tak negatywnych konotacji (zresztą trochę inaczej dziś mój zawód się nazywa) ale nie ukrywajmy: Żyje z tego że taniej kupuje a drożej sprzedaje. A jak silny jest mit spekulanta nawet dzisiaj – przekonałem się kilka tygodni temu stojąc ze stoiskiem na imprezie książkowej organizowanej przez bibliotekę publiczną w jednej z dzielnic Warszawy, która przy okazji również wystawiła stoisko wyprzedając na nim zbywające dary, by mieć jak głosił rzewny napis na zakup nowości. Otóż gdy tylko wraz z jednym ze wspólników udaliśmy się do tego stoiska by wspomóc ten szczytny cel i zakupić kilka książek zostaliśmy przez panią bibliotekarkę przepędzeni słowami: „Panowie jesteście z antykwariatu ja wam nic nie sprzedam bo wy mi wszystkie najlepsze rzeczy wykupicie i czym ja będę handlowała…”
I łza mi się w oku kręci że nie żyłem w opisywanych czasach (przynajmniej w wieku odpowiednim by móc uczestniczyć w takich procederach) jak w pierwszym opowiadaniu relacjonującym wrażenia z wyjazdu wakacyjnego statkiem turystycznym „Baszkiria” po Morzu Śródziemnym. Edigey bowiem z przerażeniem obserwuje i opisuje swoich współtowarzyszy którzy przemierzając kilka krajów Europy i Azji bardziej niż kontemplacji zabytków oddają się handlowi. W Grecji aparaty sprzedać, kalkulatory kupić, w Turcji sprzedać nieśmiertelne kryształy i wspomniane wcześniej kalkulatory a nabyć futra. W ostatnim na trasie ZSRR zaś nawet plastikowe reklamówki się świetnie sprzedawały zaś zegarki nabywały. Polska wycieczka jak ruchomy dom towarowy zaspokajała potrzeby różnych nacji i to jak słusznie jeden z przedsiębiorczych turystów zauważył – bez naruszania tak potrzebnych w kraju dewiz. Ach… że dziś samo przejechanie granicy nie powoduje wzrostu cen… Choć z drugiej strony ciekawe co mówią Niemcy na masowo wykupowany proszek do prania tak ostatnio obecny na polskich straganach i reklamowany jako „Chemia prosto z Niemiec”.
W drugim przypadku to jeszcze bardziej jestem na nie. I to nie dlatego że negatywnym bohaterem jest mój imiennik – Waldemar. A dlatego że ten – nie bójmy się słów: Bohater – swoją ciężką pracą dorobił się w samym centrum Wyszkowa dużego domu z luksusową restauracją a zaczynał od zwykłego rusztu z szaszłykami na początku nawet bez kiosku. Później dzięki znajomości zasad handlu i znajomości innych zasad w prowadzeniu interesu i znajomości z kim trzeba (wszak gdy milicja go aresztowała rozdzwoniły się telefony nawet z samej Warszawy – „…by nie robić Waldkowi krzywdy”) mógł pracować nie by zarabiać na chleb czy bieżące życie ale dla samej przyjemności zarabiania pieniędzy.
A że nie dało się wszystkiego robić zgodnie z obowiązującymi przepisami… no cóż niech mi ktoś dzisiaj pokaże jak prowadzić najmniejszy nawet biznes zgodnie z przepisami.
Jeżeli więc postać Waldemara jest prawdziwa to uważam, że powinien on w Wyszkowie mieć swój pomnik jako Pionier Kapitalizmu.
Dwa ostatnie reportaże to już wiadomo normalka : w jednym przypadku dziewczyna ze wsi w wielkim mieście daje komu popadnie (cholera znów odwołanie do dzisiejszych czasów – przecież to prawie jak Carry w „Seksie w wielkim mieście) i źle kończy bo znajdują ją martwą w krzakach. Nietypowo jednak bo właściwie to umarła bez powodu. Bez ran, bez śladów gwałtu, bez trucizny, nawet kataru nie miała. Taka sprawa trochę dla miejscowego Archiwum X.
W ostatniej historii wiemy jak zginęła ofiara z tą tylko zmianą iż to niedoszła zabójczyni nie żyje a jej ofiara (własny mąż zresztą) ledwo się z rąk niemieckiej-modliszki wyrwał (właściwie jak mawiał Prezes – tym razem nie naszego klubu – tylko ten niższy) facet zadał się z „ukrytą opcją” – bo to na Śląsku się działo i to ma za swoje. Dla tych co nie czytali króciutkie wprowadzenie. Po wojnie Niemcy którzy zostali udawali Polaków, jedna z takich Niemko-Polek (Marlen-Maria) wychodzi nawet za mąż za byłego więźnia obozu koncentracyjnego i ma z nim syna. I gdy już można wyjechać do Heimatu to mąż nie chce jej puścić, a już w szczególności ich syna na poniewierkę po Germanii nie da. Żona wiec za namową mamusi której jeszcze hitlerowskie ciągoty nie wywietrzały postanawia ukatrupić upartego Polaczka niewykrywalną trucizną. A że jest lekarką (wprawdzie lekko oszukaną) to i problemu z dostępem do odpowiednich specyfików nie ma. Gdy zaś sprawa się rypła dość gęsto się tłumaczy a żeby umknąć wymiarowi sprawiedliwości prawdopodobnie tą samą trucizną wyprawia się na tamten świat. I żeby znów zahaczyć o współczesność nie da się nie wspomnieć o pewnej rodzinie z Sosnowca o której ostatnio było tak głośno.
I na koniec tej nietypowo długiej jak na mnie recenzji pytanie do naszych klubowiczów które stawia zaprzyjaźniony milicjant przed Edigeyem – Ostrów czy Ostrowia Mazowiecka?