- Autor: Zeydler-Zborowski Zygmunt
- Tytuł: Gdzie jest Joachim Finke?
- Wydawnictwo: Wydawnictwo LTW
- Seria: Kryminał
- Rok wydania: 2011
- Recenzent: Dorota Samborska
LINK Recenzja Ewy Helleńskiej
Gdyby nie okaryna…
Zygmunt Zeydler-Zborowski jest mistrzem w tworzeniu gęstej sieci poszlak wiodących do odkrycia motywów i sprawcy przestępstwa.
Uważny i wprawny czytelnik może uchwyci właściwy wątek i bezbłędnie, a satysfakcjonująco — wraz z nieomylnym Downarem — trafi w sedno i dokona właściwego rozpoznania sytuacji. Tak dzieje się w wielu kryminałach Zborowskiego i dzięki określonym, kompozycyjnym zabiegom oraz strategii retardacji odbiorca odnosi wrażenie logiczności, a przez to atrakcyjności tekstu. Niestety, trudno uznać powieść Gdzie jest Joachim Finke? za czytelniczo atrakcyjną. Wiele nitek wysnuwających się z kolejnych rekognicji środowiskowych i personalnych tworzy tu nieregularny deseń, który nawet w końcówce lektury zdaje się dość przypadkowy, wykoncypowany na potrzeby „dokończenia”. Powodem takiej bylejakości jest produkcja odcinkowa tekstu, sztuczne modelowanie utworu na potrzeby drukującego powieść czasopisma. Być może w procesie odbioru in statu nascendi z numeru na numer nie wyłapie się błędów i zaniedbań, ale w sytuacji czytelniczego obcowania z drukiem zwartym owe lapsusy rażą i denerwują.
Punktem łączącym wątki jest jeden z warszawskich hoteli. Tu wszystko się zaczyna. Tu również wszystko kończy. Zapewne tak sobie to wykoncypował autor — numer hotelowy jako axis mundi a potem koncentryczność fal rozchodzących się aż na antypody czytelniczej podejrzliwości. O amerykańskiego gościa, finansowego potentata Joachima Finke dopytują się — każdy z osobna i o różnych porach dnia — dwaj panowie o charakterystycznym wyglądzie Flipa i Flapa. Wkrótce okazuje się, że pokój, który wynajmuje Amerykanin, jest pusty, na ścianie widnieją plamy krwi, a z paszportu gościa ktoś odkleił fotografię. Młody porucznik, Tadeusz Zieliński staje przed niecodziennym zadaniem: domniemanym morderstwem bez trupa. Niebawem jednak zwłoki zostaną odnalezione. Dokumenty zabezpieczone przy denacie i wyszukana, elegancka zachodnia garderoba nie pozostawiają złudzeń co do tożsamości ofiary ze zmasakrowaną przez koła pociągu twarzą. Do układanki nie pasują tylko dwa elementy: buty polskiej produkcji oraz znaleziona przy zmarłym … ręcznie wystrugana, unikatowa okaryna. Poza tym osobliwym instrumentem Zieliński nie ma żadnego punktu zaczepienia, żadnych podejrzeń — wszak poszukiwany Joachim Finke jest człowiekiem bez twarzy, bez znaczenia, czy żywy, czy umarły. Gdy zwierza się z problemu koleżance ze studiów, młodej pani prokurator, ta przypomina sobie pewną, prowadzoną przez siebie sprawę z okarynami w roli głównej. Czy ten wątek doprowadzi do celu ambitnego porucznika? Czy ekscentryczny producent okaryn okaże się mordercą? A może zabił kierowca ciężarówki albo jego znajomy krawiec? Podejrzanych w tej sprawie będzie jeszcze kilku, m.in. pewien adwokat, którego zaloty źle znosi przyjaciółka Zielińskiego, profesor-ornitolog, hotelowy recepcjonista, a nawet pewna dziewczyna… . Splot wiodących do sedna nici stworzy taki kołtun, że do jego rozplątania pułkownik Leśniewski zmuszony będzie powołać cały sztab ludzi z dowodzącym Downarem na czele.
I choć zakończenie powieści zaskoczy, bo nie znajdziemy w tekście znaków sugerujących pointę, nie będzie to jednak zaskoczenie większego formatu, budzące podziw dla kunsztu pisarskiego pióra. Raczej konstatacja o wymuszeniu końca. Raczej rozczarowanie. Ale jak w większości kryminałów Zborowskiego, i w tej powieści pojawi się kilka ciekawych zaczynów na dzieła poważniejsze, aniżeli tylko pochwała „wspaniałego świata” PRL-u, obmapywania Warszawy wraz z rezerwuarem przestrzenno-użytkowych detali inkrustowanych intrygującym pytaniem „kto zabił?” jako populistycznym zadaniem egzystencjalnym. Jednym z takich zaczynów jest postać artysty muzyka, filozofa i założyciela Bractwa Okarynowego, którego marzeniem jest cofnąć czas, aby powrócić do chwili własnego poczęcia. Szkoda, że Zborowski, niepozbawiony talentu prozatorskiego, posiadający świetną umiejętność przytaczania „żywej mowy”, mający zmysł obserwacyjny, a nade wszystko sporo głębszych przemyśleń nawet takich, z przebłyskami metafizyki, nigdy nie napisał poważniejszej powieści, rozpraszając skarby pisarskie w licznych, nierównych artystycznie kryminałach.