Edigey Jerzy – Szpiedzy króla Asarhaddona 65/2012

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Szpiedzy króla Asarhaddona
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Rok wydania: 1983
  • Nakład: 40320
  • Recenzent: Norbert Jeziolowicz



„Straszna przygoda na stepie”, a potem „Szybka ucieczka ratuje życie”,  ale na szczęście „Wszystko dobrze się kończy”

Chciałbym już na początku zaznaczyć, że ta recenzja należy do takiego zbioru klubowych recenzji, które mogą być uznane z odrabianie pańszczyzny i zamykanie kolejnych w luk w bibliografiach mistrzów gatunku.

Co prawda, nie do końca o nasz ulubiony gatunek, chodzi, ale niewątpliwie autorem „Szpiegów …” był jeden z filarów panteonu najwybitniejszych twórców powieści milicyjnej. Każdy mężczyzna powinien mieć jakieś hobby i  Edigey akurat swoje prywatne zainteresowania skierował  na historię starożytną. Właściwie wypadałoby nawet pochwalić psiarza za taką ciekawość świata, ale niestety  w pewnym okresie postanowił on swoją pasję wykorzystać do pisania książek przygodowo-historycznych dla młodzieży. I okazało się, że talent do literatury kryminalnej w wersji milicyjnej jednak nie musi się przekładać na podobne osiągnięcia w innych aspektach. Krótko mówiąc: Jerzy Edigey to nie był Bolesław Prus, ani nawet Alfredowi Szklarskiemu nie dorastał do pięt.

Może z recenzenckiego obowiązku poświęcę także trochę miejsca fabule „Szpiegów”. Rzecz dzieje  się w Niniwie, stolicy Asyrii. Król Asarhaddon wysyła bardzo specyficzną misję szpiegowską do kilku ościennych królestw.
Jego pomysł polega na tym, aby jeden z większych lokalnych kupców o imieniu i nazwisku Dagan-bel-nasir zorganizował karawanę handlową, w ramach której podróżować będą także  wysłannicy asyryjskich tajnych służb – w formule „undercover”, jak byśmy to dzisiaj nazwali. Warto zaznaczyć, że przygotowując tę operację zadbano o odpowiednią  legendę: kupiec jest naprawdę bardzo znanym handlowcem i rzeczywiście zajmuje się w każdym z odwiedzanych krajów rozdawanie łapówek i sprzedażą towarów. Dzisiaj nazwalibyśmy jego wyprawę rozpoznaniem zagranicznych rynków. Z punktu widzenia wywiadowczego natomiast celem operacji jest rozpoznanie potencjału militarnego przeciwników w ewentualnej przyszłej wojnie i to zadanie także zostaje wykonane. Król Asyrii jako rozumny władca słusznie przewidywał wybuch wojny  i starał się maksymalnie poprawić swoją pozycję strategiczną. Wydaje się, że sam kupiec pomimo pierwotnej niechęci do udziału w takim przedsięwzięciu i tak jeszcze zarobił na tej misji, a przecierając nowe szlaki handlowe liczył także na stabilne przychody w przyszłości. A jakby jeszcze mało było tych sukcesów, to podpisał  kontrakt na ożenek syna z córką króla Rusy, który panował w królestwie Urartu. I na dodatek jest to związek zawarty z czystej miłości pomiędzy młodymi ludźmi. Ale już w ówczesnym cywilizowanym świecie rozumiano, że najlepszą podstawą długotrwałego i szczęśliwego związku będzie umowa podpisana  przez rodziców obu stornu, a nie chwilowe porywy namiętności i miłosne spazmy.

Bardzo cenię Edigeya i z  tego powodu nie chciałbym się już więcej rozwodzić na samą fabułą, jej uproszczeniami, przewidywalnością zwrotów akcji  oraz rutyniarskim banałem. Ale, żeby nikt nie mógł mi zarzucić niecnego nabijania sobie licznika recenzji króciutkimi tekstami, dodam kilka ogólnych refleksji związanych z kilkoma kwestiami technicznymi. Po pierwsze wypada powiedzieć, że  „Szpiedzy…” wydani zostali zaiste luksusowo jak na standardy peerelowskiego przemysłu poligraficznej lat 80-tych: obwoluta z kredowego papieru, liczne ilustracje na stronach tytułowych rozdziałów i nawet mapka sytuacyjna dla zainteresowanych. Co prawda, ilustracje są czarno-białe i niewiele na nich widać, ale zawsze wypada docenić wysiłek Drukarni Wydawniczej w Krakowie. Po drugie, akurat ta pozycja to niezły przykład ekstremalnie długich cykli wydawniczych: oddano ją do składania w czerwcu 1980 roku, a druk ukończono w styczniu 1983 roku czyli na krótko przed tragiczną śmiercią  jej autora. Tak więc zachowując odpowiednie proporcje oraz trzymając się stylistyki samej powieści  można powiedzieć, że druk książki dla młodzieży  stanowił w  Peerelu przedsięwzięcie czasowo porównywalne prawie z budową piramid.

Zastanawiałem się jakich artystycznych środków wyrazu użyć dla oddania przeciętności, przewidywalności i braku inspiracji tej książki i w końcu wpadłem na pomysł, aby w tytule recenzji wykorzystać nazwy poszczególnych jej rozdziałów. Jeśli bowiem ktoś chciałby sobie oszczędzić czasu na lekturę „Szpiegów…” wystarczy przeczytać spis treści, jako że  tytuły poszczególnych rozdziałów w wystarczającym stopniu podsumowują ich zawartość.

Bardziej zainteresowani historią starożytną  mogą natomiast przeczytać posłowie, w którym autor dokładnie wyjaśnia tło historyczne i kulturowe opowiedzianej wcześniej historii. To także oznacza pewną porażkę artystyczną, jako że najwyraźniej nie był on w stanie przekazać tej informacji za pomocą fabuły i bohaterów, a musiał się uciekać w tym celu do swoistego felietonu na zakończenie. A na przykład czytelnicy Zbigniewa Nienackiego wszystkie niezbędne informacje o Templariuszach czy Różokrzyżowcach uzyskiwali od Pana Samochodzika lub innych bohaterów jego książek.