Gaworski Henryk – Fotografia mówi prawdę 68/2011

  • Autor: Gaworski Henryk
  • Tytuł: Fotografia mówi prawdę
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 13
  • Rok wydania: 1969
  • Nakład: 100257
  • Recenzent: Norbert Jeziolowicz

Poeci jednak nie nadają się do pisania powieści milicyjnych

Dla mnie Henryk Gaworski to  nigdy nie należał do autorów popularnych, ani chyba nawet szanowanych, a jedynie co najwyżej do tolerowanych. Myślę, że podobną opinię  będzie miał każdy  czytelnik jego utworów kryminalnych.

Z badania internetowych informacji na jego  temat wynika jednak, że  życiorys miał o wiele ciekawszy iż jego powieści milicyjne: Wikipedia podaje, że był on żołnierzem Armii Krajowej i walczył  powstaniu warszawskim,  a po wojnie opublikował poza powieściami milicyjnymi co najmniej kilka tomików wierszy. Jeden z przykładów jego twórczości poetyckiej był nawet kiedyś omawiany na forum klubowym i dotyczył przyjaźni Polski Ludowej  z Krajem Rad. W latach 1968-1984 był także  redaktorem naczelnym tygodnika „Barwy”, ale niestety nie udało mi się odnaleźć żadnych informacji o tym wydawnictwie, chociaż podejrzewam, że mógł to być lokalny periodyk społeczno-kulturalny. Natomiast po 1989 roku już wyraźniej  zaangażował się w działalność polityczną, był nawet kandydatem na posła z listy Samoobrony w wyborach 1993 roku. Inne źródła podają, że był jednym z tych przedstawicieli środowiska literackiego, którzy   współpracowali   ze Służbą Bezpieczeństwa i  zarejestrowany był jako kontakt operacyjny „Olcha”. Ale nawet doświadczenia z konspiracji w AK, czy też współpracy  z SB  nie podniosły poziomu powieści milicyjnych, które wyszły  spod jego pióra.

Autorowi nie udało się bowiem z  sukcesem utrzymać  w ryzach opisywanej przez siebie fabuły. W pierwszej scenie czytelnik spotyka dwie niedookreślone osoby, które omawiają na tajemnym spotkaniu  plan jakiegoś wspólnego przestępstwa  związanego z morderstwem oraz nielegalnym przekroczeniem granicy. Już ta prosta i niedługa rozmowa powoduje jednak ból zębów, ponieważ nawet przestępcy używają wobec  milicji określenia „władze bezpieczeństwa”, co powoduje, że nowela Gaworskiego od razu upodabnia się do notatki służbowej. Może autor chciał w ten sposób podświadomie oddać nieograniczoność  zaufania, jakim darzył aparat państwowy Peerelu, ale można było znaleźć chyba mniej lizusowską formę.

Na kolejnych stronicach poziom artystyczno-literacki się podnosi, z tym że na niewiele wyższy  poziom. Cała akcja zaczyna się więc od zaginięcia niejakiego Suchockiego. Jest on co prawda zwykłym urzędnikiem pocztowym, ale także należy do miejscowego koła łowieckiego, a więc ma zapewniony dostęp do  domów lokalnej elity. Właśnie po opuszczeniu wraz z innymi biesiadnikami przyjęcia z domu dyrektora miejscowych zakładów ginie po nim wszelki ślad. A właściwie prawie wszelki ślad, ponieważ funkcjonariuszom udaje się odnaleźć jego rower.

W kolejnej scenie uczestniczymy już w odprawie w miejscowej komendzie, w której bierze udział specjalnie przybyły kapitan Grot uchodzący  za asa w komendzie wojewódzkiej oraz  eleganta („krawat, świetnie  harmonizujący z jego koszulą w delikatne paski i szarym garniturem”). Warto dodać, że ten dam bohater występuje także w innej powieści kryminalnej autora, tj. „Jelenie jedzą klejnoty”.

Akcja noweli  dzieje się  w miasteczku, gdzie powstały po wojnie wielkie zakłady komunikacyjne. Muszą one leżeć na tyle niedaleko od Warszawy, że do poważnej sprawy przyjeżdża tutaj na wsparcie gwiazda śledcza z  warszawskiej komendy wojewódzkiej. Natomiast jego asystentem i człowiekiem od niechcianej roboty jest porucznik Rybacki. Już jednak od pierwszej sceny z jego udziałem jesteśmy świadkami przedstawianych przez młodego oficera wątpliwość, co do geniuszu przełożonego.  Rybacki  nie rozumie refleksji i poleceń przełożonego i  nawet blask przysłowiowej aureoli jednego z najwybitniejszych specjalistów w kraju nie powstrzymuje  go przed formułowaniem (chociaż tylko w monologu wewnętrznym) pewnych zarzutów pod adresem starszego kolegi. Na szczęście  obawy i wątpliwości Rybackiego okazują się bezpodstawne i porządek świata powieści milicyjnej zostaje w dalszej części zeszytu utrzymany.

Następnie autor przeprowadza nas przez śledztwo, które polega głównie na tym, że Grot wysyła porucznika Rybackiego do różnych dziwnych miejsc: jak Kazimierz nad Wisła lub archiwum Państwowego Urzędu Repatriacyjnego  w celu poszukiwania tropów. W czasie kilku miesięcy wlokącego się niemiłosiernie śledztwa mamy także kolejnego trupa: podczas polowania ginie  inżynier Berwid czyli inny z uczestników feralnego przyjęcia imieninowego, ale jego śmierć okazuje się jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. I mniej więcej takie symboliczne  określenie (nieszczęśliwy wypadek) pasuje także do  dalszego wątku kryminalnego. Pomimo długiego  śledztwa okazuje się, że pierwotne morderstwo nie było wcale morderstwem i nawet nie  został przez autora podjęty potencjalny wątek szpiegowski, ponieważ autor szajkę szpiegowską zdegradował do zwykłego gangu przemytniczego, co w  hierarchii przestępstw oznacza spadek o klika poziomów. Z tym, że nie dowiadujemy się, ani co, ani po co było przemycane i  wystarczyć nam musi  pół zdania informacji o międzynarodowym gangu przemytników. A myślę, że w 1969 roku niewiele było w  Polsce rzeczy, które można było z zyskiem przemycać do krajów kapitalistycznych w formule zorganizowanej transgranicznej przestępczości.

Literat Gaworski  ułatwia sobie pisarskie zadanie, jak tylko może. W finałowej prezentacji wyników śledztwa, która stanowi swoistą powtórkę imprezy imieninowej z udziałem pozostałych przy życiu uczestników kapitan Grot wspomina  o szerokich działaniach MO  wyjaśniających różne wątki śledztwa, ale w samej nowelce  wcześniej nawet się o tym nie zająknął. Ja osobiście czułem się więc przez autora oszukany, ponieważ zawracał mi głowę rzeczami przypadkowymi, a  jednocześnie ukrył przed czytelnikami prawdziwe śledztwo. Na dodatek prawdziwy przełom w dochodzeniu  zawdzięczamy nie zastępom milicjantów prowadzącym mozolnie rutynowe czynności, ale Staszkowi Biernackiemu, studentowi Politechniki Warszawskiej, który dokonuje przypadkowo najważniejszej obserwacji. I ten przypadek zdarza mu się nawet trzy razy. Wniosek z tego jest właściwie tylko jeden: KG MO powinna z niego uczynić swoją oficjalną maskotkę.

Właściwie jedyny prawdziwy i naprawdę własny sukces milicji w tej noweli, to ułożenie sobie życia uczuciowo-osobistego przez kapitana Grota  z jedną z kobiet  zamieszanych w tę sprawę. Z Henryka Gaworskiego wyszła pewnie w  tym wątku romantyczna dusza poety.

Zdaję sobie sprawę, że z premedytacją ujawniłem w tej recenzji wiele z rozwiązania oraz pomysłów fabularnych, ale lekturę  tego zeszytu Ewy można rekomendować wyłącznie najbardziej oddanym i zaślepionym miłośnikom powieści  milicyjnej, których ucieszy nawet analiza popełnianych przez autorów błędów i wypaczeń. Reszta z nas może przeznaczyć ten czas na bardziej sensowne rozrywki.