- Autor: Gaworski Henryk
- Tytuł: Fotografia mówi prawdę
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 13
- Rok wydania: 1969
- Nakład: 100257
- Recenzent: Norbert Jeziolowicz
Poeci jednak nie nadają się do pisania powieści milicyjnych
Dla mnie Henryk Gaworski to nigdy nie należał do autorów popularnych, ani chyba nawet szanowanych, a jedynie co najwyżej do tolerowanych. Myślę, że podobną opinię będzie miał każdy czytelnik jego utworów kryminalnych.
Z badania internetowych informacji na jego temat wynika jednak, że życiorys miał o wiele ciekawszy iż jego powieści milicyjne: Wikipedia podaje, że był on żołnierzem Armii Krajowej i walczył powstaniu warszawskim, a po wojnie opublikował poza powieściami milicyjnymi co najmniej kilka tomików wierszy. Jeden z przykładów jego twórczości poetyckiej był nawet kiedyś omawiany na forum klubowym i dotyczył przyjaźni Polski Ludowej z Krajem Rad. W latach 1968-1984 był także redaktorem naczelnym tygodnika „Barwy”, ale niestety nie udało mi się odnaleźć żadnych informacji o tym wydawnictwie, chociaż podejrzewam, że mógł to być lokalny periodyk społeczno-kulturalny. Natomiast po 1989 roku już wyraźniej zaangażował się w działalność polityczną, był nawet kandydatem na posła z listy Samoobrony w wyborach 1993 roku. Inne źródła podają, że był jednym z tych przedstawicieli środowiska literackiego, którzy współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa i zarejestrowany był jako kontakt operacyjny „Olcha”. Ale nawet doświadczenia z konspiracji w AK, czy też współpracy z SB nie podniosły poziomu powieści milicyjnych, które wyszły spod jego pióra.
Autorowi nie udało się bowiem z sukcesem utrzymać w ryzach opisywanej przez siebie fabuły. W pierwszej scenie czytelnik spotyka dwie niedookreślone osoby, które omawiają na tajemnym spotkaniu plan jakiegoś wspólnego przestępstwa związanego z morderstwem oraz nielegalnym przekroczeniem granicy. Już ta prosta i niedługa rozmowa powoduje jednak ból zębów, ponieważ nawet przestępcy używają wobec milicji określenia „władze bezpieczeństwa”, co powoduje, że nowela Gaworskiego od razu upodabnia się do notatki służbowej. Może autor chciał w ten sposób podświadomie oddać nieograniczoność zaufania, jakim darzył aparat państwowy Peerelu, ale można było znaleźć chyba mniej lizusowską formę.
Na kolejnych stronicach poziom artystyczno-literacki się podnosi, z tym że na niewiele wyższy poziom. Cała akcja zaczyna się więc od zaginięcia niejakiego Suchockiego. Jest on co prawda zwykłym urzędnikiem pocztowym, ale także należy do miejscowego koła łowieckiego, a więc ma zapewniony dostęp do domów lokalnej elity. Właśnie po opuszczeniu wraz z innymi biesiadnikami przyjęcia z domu dyrektora miejscowych zakładów ginie po nim wszelki ślad. A właściwie prawie wszelki ślad, ponieważ funkcjonariuszom udaje się odnaleźć jego rower.
W kolejnej scenie uczestniczymy już w odprawie w miejscowej komendzie, w której bierze udział specjalnie przybyły kapitan Grot uchodzący za asa w komendzie wojewódzkiej oraz eleganta („krawat, świetnie harmonizujący z jego koszulą w delikatne paski i szarym garniturem”). Warto dodać, że ten dam bohater występuje także w innej powieści kryminalnej autora, tj. „Jelenie jedzą klejnoty”.
Akcja noweli dzieje się w miasteczku, gdzie powstały po wojnie wielkie zakłady komunikacyjne. Muszą one leżeć na tyle niedaleko od Warszawy, że do poważnej sprawy przyjeżdża tutaj na wsparcie gwiazda śledcza z warszawskiej komendy wojewódzkiej. Natomiast jego asystentem i człowiekiem od niechcianej roboty jest porucznik Rybacki. Już jednak od pierwszej sceny z jego udziałem jesteśmy świadkami przedstawianych przez młodego oficera wątpliwość, co do geniuszu przełożonego. Rybacki nie rozumie refleksji i poleceń przełożonego i nawet blask przysłowiowej aureoli jednego z najwybitniejszych specjalistów w kraju nie powstrzymuje go przed formułowaniem (chociaż tylko w monologu wewnętrznym) pewnych zarzutów pod adresem starszego kolegi. Na szczęście obawy i wątpliwości Rybackiego okazują się bezpodstawne i porządek świata powieści milicyjnej zostaje w dalszej części zeszytu utrzymany.
Następnie autor przeprowadza nas przez śledztwo, które polega głównie na tym, że Grot wysyła porucznika Rybackiego do różnych dziwnych miejsc: jak Kazimierz nad Wisła lub archiwum Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w celu poszukiwania tropów. W czasie kilku miesięcy wlokącego się niemiłosiernie śledztwa mamy także kolejnego trupa: podczas polowania ginie inżynier Berwid czyli inny z uczestników feralnego przyjęcia imieninowego, ale jego śmierć okazuje się jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. I mniej więcej takie symboliczne określenie (nieszczęśliwy wypadek) pasuje także do dalszego wątku kryminalnego. Pomimo długiego śledztwa okazuje się, że pierwotne morderstwo nie było wcale morderstwem i nawet nie został przez autora podjęty potencjalny wątek szpiegowski, ponieważ autor szajkę szpiegowską zdegradował do zwykłego gangu przemytniczego, co w hierarchii przestępstw oznacza spadek o klika poziomów. Z tym, że nie dowiadujemy się, ani co, ani po co było przemycane i wystarczyć nam musi pół zdania informacji o międzynarodowym gangu przemytników. A myślę, że w 1969 roku niewiele było w Polsce rzeczy, które można było z zyskiem przemycać do krajów kapitalistycznych w formule zorganizowanej transgranicznej przestępczości.
Literat Gaworski ułatwia sobie pisarskie zadanie, jak tylko może. W finałowej prezentacji wyników śledztwa, która stanowi swoistą powtórkę imprezy imieninowej z udziałem pozostałych przy życiu uczestników kapitan Grot wspomina o szerokich działaniach MO wyjaśniających różne wątki śledztwa, ale w samej nowelce wcześniej nawet się o tym nie zająknął. Ja osobiście czułem się więc przez autora oszukany, ponieważ zawracał mi głowę rzeczami przypadkowymi, a jednocześnie ukrył przed czytelnikami prawdziwe śledztwo. Na dodatek prawdziwy przełom w dochodzeniu zawdzięczamy nie zastępom milicjantów prowadzącym mozolnie rutynowe czynności, ale Staszkowi Biernackiemu, studentowi Politechniki Warszawskiej, który dokonuje przypadkowo najważniejszej obserwacji. I ten przypadek zdarza mu się nawet trzy razy. Wniosek z tego jest właściwie tylko jeden: KG MO powinna z niego uczynić swoją oficjalną maskotkę.
Właściwie jedyny prawdziwy i naprawdę własny sukces milicji w tej noweli, to ułożenie sobie życia uczuciowo-osobistego przez kapitana Grota z jedną z kobiet zamieszanych w tę sprawę. Z Henryka Gaworskiego wyszła pewnie w tym wątku romantyczna dusza poety.
Zdaję sobie sprawę, że z premedytacją ujawniłem w tej recenzji wiele z rozwiązania oraz pomysłów fabularnych, ale lekturę tego zeszytu Ewy można rekomendować wyłącznie najbardziej oddanym i zaślepionym miłośnikom powieści milicyjnej, których ucieszy nawet analiza popełnianych przez autorów błędów i wypaczeń. Reszta z nas może przeznaczyć ten czas na bardziej sensowne rozrywki.