Smolaga Ryszard – Ślad prowadzi do „Delty” 149/2010

  • Autor: Smolaga Ryszard
  • Tytuł: Ślad prowadzi do „Delty”
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 99
  • Rok wydania: 1978
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Norbert Jeziolowicz

Tragiczne  zakończenie sezonu urlopowego na polskim Bałtykiem

Właściwie to w pierwszym odruchu chciałem zatytułować tę recenzję „Schemat — sztampa — rutyna. Odsłona druga” jako podsumowanie moich odczuć w trakcie lektury.

Nie oznacza to w żadnym wypadku, żeby powieść była zła, ale po prostu do bólu zębów przewidywalna. Ale po głębszym namyśle postanowiłem jednak zweryfikować moją opinię, jako że nowela Ryszarda Smolagi, to pozycja  trochę dziwna i nietypowa zarówno jeśli chodzi o treść, jak  i sposób poprowadzenia intrygi kryminalnej  i umieszczenie jej w realiach Peerelu. Nie mam na myśli prawdziwego  nowatorstwa formalnego, jakie potrafił wydusić  z autorów Wojciech Piotr Kwiatek, ale mimo wszystko różne elementy specyficzne można znaleźć.

Pragnę także od razu zaznaczyć, że najgorszy chyba w tej noweli jest tytuł, który zabija u czytelnika jakiekolwiek napięcie.  Tytułowa „Delta” wymieniona jest dopiero na 27 stronie (na 38 i pól łącznej objętości), w związku z czym wcześniejsze działania MO traktuje się  z przymrużeniem oka, ponieważ i tak wiadomo, że są to fałszywe tropy. Właściwie już za tytuł (a właściwie to rażącą głupotę) ten zeszyt Ewy powinien zostać zdyskwalifikowany w środowisku czytelników. Ale później nie jest aż tak źle.

Ale do rzeczy: akcja zaczyna się od tego, że w pensjonacie „Mariola” w Kamieniu Pomorskim  zamordowany został Roman Borowicz, jeden z filarów Teatru Popularnego w Warszawie oraz  „gwiazda wielkiego blasku na firmamencie  polskiego filmu i telewizji”’. Autor stosuje ładny zabieg formalny ponieważ już wcześniej poznajemy wszystkich pozostałych mieszkańców pensjonatu poprzez ich wspólne rozmowy o Borowiczu właśnie. Niektórzy mu zazdroszczą, niektórzy  podziwiają, ale nikomu nie jest obojętny. Do akcja wkracza porucznik Zbigniew Kaczorowski z Wydziału Zabójstw Komendy Miejskiej MO w Kołobrzegu. Śledztwo jest jednak prowadzone w wielu innych miejscach: w Warszawie, ale także bardziej prowincjonalnych miasteczkach: Białobrzegach nad Pilicą, Zambrowie czy Kotlarach.

Po kilkudziesięciu  godzinach  śledztwa okazuje się, że zmarły podjął na krótko przed wyjazdem nad morze sto tysięcy złotych ze swojej książeczki PKO, a znaleziono przy nim jedynie relatywnie niewielką kwotę gotówki. Wygląda to więc na bardzo obiecujący wątek dochodzenia.

Mniej więcej w połowie utworu rozpoczyna się zupełnie nowa sprawa, w której  zniszczenie przydrożnego betonowego słupka w wyniku wypadku samochodowego naprowadzi ambitnych funkcjonariuszy z Zambrowa na trop poważnej afery gospodarczej. Śledztwo tym razem prowadzą plutonowy  Zajączkowski oraz porucznik Zięba. Tylko dla porządku dodaję, że stosunkowo szybko udało się skoordynować oba śledztwa. Pomimo  aż kilku bohaterów z MO żaden z nich nie ma oczywiście nawet śladowego życia prywatnego. Tylko raz  porucznik Zięba „zadzwonił do domu z zawiadomieniem, że nie wróci na obiad, a co do kolacji również nie jest pewien”. A scena, w której porucznika  Kaczorowskiego zawiadamia się, że odwiedziła go młoda autostopowiczka, urywa się w najciekawszym momencie i w ogóle kończy cała historię. Czyli  właściwie jest jak zwykle, a jednak autor postanowi skompilować kilka charakterystycznych wątków, które niezbyt często bywały łączone. Niejako na boku sprawy o morderstwo wyjaśnia się także sprawę gospodarczą — właściciel  pensjonatu, niejaki Wiewiórski, już wcześniej był podejrzewany przez funkcjonariuszy z lokalnego posterunku o nielegalny handel walutą, a przy okazji  śledztwa o morderstwo udowodniono mu także pośredniczenie w transakcji kradzionymi konserwami zakupionymi od pewnego konwojenta. Milicjanci nawet żałują, że w ten przestępczy proceder wciągnął także kucharkę. Czyli trochę taka próba połączenia Edigeya z Kłodzińską.

Pomimo unikania przez autora realiów socjalizmu, kilka kwestii musiało jednak znaleźć swoje odzwierciedlenie:

Jedyny chyba wtedy na polskim rynku „Motor” jest popularną gazetą o zbyt małym nakładzie, w związku  czym prawie w ogóle nie można go kupić w kioskach. Przy czym jest on czytany szczególnie  przez osoby nie posiadające żadnego pojazdu.

Goście nadmorskich lokali gastronomicznych  w trakcie sezonu  mogą zostać pobici przez obsługę (np. o czym świadczy historia trasy zespołu muzycznego  Teksas Bazooka Band)

Informacji o tym, który zakład przemysłowy w okolicy może używać lutu srebrnego do produkcji  uzyskuje się  od kierownika wydziału ekonomicznego Komitetu Miejskiego PZPR.

Miły jest także opis Warszawy w ostatnich dniach sierpnia: narrator zauważa ostatnie  letnie wycieczki  zbiorowe z prowincjonalnych zakładów pracy, pierwsze gromadki dzieci paradujące w nowo zakupionych mundurkach szkolnych oraz plażowiczów śpieszących z wałówkami  i kocami na wiślane plaże. Może nie jest to jeszcze wielka poezja, ale trochę  przytulnie już się robi.

Jest jednak sprawa, która budzi moje wątpliwości: autor wykazywał chyba jednak zbyt bałwochwalczy podziw dla siły nabywczej dolara. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że książka  powstała w latach 70-tych minionego stulecia, trudno przyjąć założenie, iż osiem  tysięcy dolarów  to kwota zapewniająca dostatek do końca życia wraz z podróżami po całym świecie..

I jeszcze na koniec próba rozwinięcia mojego ulubionego wątku. Zakłady „Delta” w Kotlarach produkują rocznie sto tysięcy elementów Z-231 do podzespołów produkowanych przez zakłady L-14 w Ełku.  Zaprzyjaźniony inżynier o specjalności rusznikarskiej zasugerował w odpowiedzi na moje pytanie, że przedmioty  produkowane w tych zakładach o mało finezyjnej nazwie L-14  w tak dużej ilości rocznie to najprawdopodobniej  zapalniki do pocisków dla artylerii przeciwlotniczej. W tamtych czasów większość produkcji eksportowano do Związku Radzieckiego.  Ale to, oczywiście, tylko hipoteza i może naprawdę chodziło i wózki dziecięce  lub maszyny do szycia…

Autor Smolaga Ryszard popełnił tylko jeden zeszyt Ewy, ale pomimo kilku potknięć bilans artystyczny tego przedsięwzięcia jest nieznacznie (ale jednak) dodatni.  Czyli byłby to całkiem niezły punkt wyjścia do dalszej kariery. Może mielibyśmy Kłodzińską w spodniach.