- Autor: Edigey Jerzy
- Tytuł: Gang morderców
- Wydawnictwo: Dziennik Zachodni
- Seria: 173-204
- Rok wydania: 1976
- Nakład:
- Recenzent: Rafał Figiel
W powieści Jerzego Edigeya „Gang morderców” skupiły się jak w soczewce wszystkie wady taniej powieści milicyjnej. Najbardziej mnie osobiście irytująca została bardzo celnie sformułowana przez Wojciecha P. Kwiatka w jego opracowaniu dotyczącym polskiej powieści kryminalnej: „Temat klasycznej powieści kryminalnej – pojedynek mordercy i detektywa – zastąpiony zostaje opowieścią o tym, jak wydział taki a taki „rozpracował jakąś sprawę”. Oto więc mamy zabójstwo milicjanta, niejakiego sierżanta Kalisiaka, a następnie serię gangsterskich napadów w stolicy, dokonanych za pomocą zrabowanego nieboszczykowi pistoletu.
Co do tego ostatniego, to autor miota się zresztą przez cały utwór między pistoletem a rewolwerem, na dodatek racząc nieszczęsnego czytelnika jakimiś „rewolwerowymi strzałami” słyszanymi przez świadków. Od samego początku sprawę prowadzi major Makowski, który równie dobrze mógłby się nazywać Pierdółkiewicz, bowiem postać jego mdła i nijaka, wypada z pamięci natychmiast po przeczytaniu ostatniej strony. Jedyną cechą charakterystyczną majora jest uporczywe odmawianie mu awansu przez zwierzchników, nad czym autor ubolewa tak często, że zaczynamy się zastanawiać, czy nie jest on jakimś krewnym swego bohatera. Prawdziwym zatem bohaterem jest zgodnie z konwencją milicyjniaka „aparat MO”, w poszukiwaniu przestępców przypominający nieodparcie jakiegoś pijanego olbrzyma uganiającego się z cepem za komarem i walącego tym cepem jak i gdzie popadnie. Aparat w pościgu posługuje się bowiem nie rozumowaniem, lecz raczej intuicją, formułując zadziwiające hipotezy ni z gruszki ni z pietruszki („Zabójca na pewno mieszka w osiedlu. Nie przyjechał przecież z innej miejscowości”), przerzucając jakieś potworne tony akt, przesłuchując jakieś niesamowite tabuny ludzi, przeglądając dane wszystkich samochodów i zdjęcia wszystkich obywateli w kraju a nawet poza. Wyczerpany tą tytaniczną (tudzież syzyfową) pracą aparat zasięga rady profesora filozofii psychologii i psychopatologii (sic!), którego niezbyt odkrywcze spostrzeżenia o dziwo pompują oklapłe śledztwo nowym duchem i już wkrótce przestępcy zostają schwytani na a właściwie przed gorącym uczynkiem, wskutek czego zastanawiamy się jak właściwie autor i jego aparat mają zamiar udowodnić im winę. Zagadka ta jednak pozostaje nierozstrzygnięta i musimy zadowolić się enigmatycznym zapiskiem „Podpułkownik (A jednak upragniona szarża!) Stanisław Makowski dotrzymał słowa”. Byłbym zapomniał – aparatowi pomaga wybitnie w śledztwie niejaki przypadek. O przestępcach od początku do końca nie wiemy praktycznie nic. Nie istnieją w powieści jako ludzie – są „elementem”, który staje na drodze „aparatu”. Aby ich nieco uczłowieczyć autor darowuje im co prawda łaskawie wymyślone przez profesora nazwiska, ale to wszystko na co możemy liczyć. Nuży ponadto charakterystyczny dydaktyzm i moralizm powieści milicyjnej, przejawiający się w poutykanych tu i ówdzie „złotych myślach” typu: – „Dla ludzi, którzy wyżej cenią pieniądze, niż cudze życie, nie ma miejsca w społeczeństwie”. Satysfakcję z lektury odczuje chyba jedynie Warszawiak, poszukujący opisów Warszawy z lat sześćdziesiątych (bardzo szczegółowe, mnie osobiście zaintrygował dom „pod sedesami”) ewentualnie tropiciel peerelowskich realiów, których znajdujemy w powieści dosyć sporo. Miłośnikom powieści kryminalnych zdecydowanie odradzam.