- Autor: Unkiewicz Tadeusz
- Tytuł: Skradzione głowy
- Wydawnictwo: Iskry
- Rok wydania: 1958
- Nakład: 10000
- Recenzent: Anna Raczycka
- Broń tej serii: Druga seta
Głowy w gablotkach, czyli strzeżcie się naukowców !
Do lektury „Skradzionych głów” zasiadłam z przekonaniem, że jest to powieść kryminalna – w końcu to przecież sam Prezes zwrócił moją uwagę na tę książkę.
Jednak w miarę czytania ogarniały mnie coraz większe wątpliwości – elementy science-fiction zaczęły niepokojąco dominować. Jednak dalsza lektura pozwoliła mi odetchnąć z ulgą i utwierdzić się w przekonaniu, iż „Skradzione głowy” są jednak powieścią kryminalną, choć z pewnością nietypową. Przyczyną jest osoba autora. Tadeusz Unkiewicz (1906–1959), był człowiekiem nauki, redaktorem i wydawcą miesięcznika „Problemy”. Oprócz recenzowanej przeze mnie powieści wydał „Mikroskopijne podróże profesora Rembowskiego”, zaś jego opowiadanie „Elmis” można znaleźć w antologii polskiej klasyki SF „Drugi próg życia”, wydanej przez Naszą Księgarnię w roku 1980.
Naukowa proweniencja pisarza zadecydowała o intrydze powieści. Otóż giną głowy: głowy ludzi dopiero co zmarłych, wybitnych naukowców. Chwila nieuwagi rodziny czuwającej przy łożu zmarłego i – pozostaje korpus, podczas gdy głowa rozpoczyna samodzielne życie i ulatnia się w niewyjaśnionych okolicznościach. Ten zaiste makabryczny pomysł ma wszelkie szanse, aby skutecznie zniechęcić do lektury co wrażliwszych czytelników. Akcja rozgrywa się w środowisku naukowców, wybitnych specjalistów: zmarły profesor Pogonowski – słynny matematyk, jeden z filarów warszawskiej szkoły matematycznej; redaktor Leonidas[1] Guran – dziennikarz prowadzący prywatne śledztwo, redaktor naczelny pisma naukowego PAN, kwartalnika „Postępy Wiedzy” a jednocześnie lekarz neurolog z wykształcenia; syn zmarłego Stefan Pogonowski – starszy asystent przy katedrze historii kultur; dr Faustyn Traga – rektor Akademii Medycznej; dr Józefat Prokasz – pracownik Zakładu Medycyny Sądowej; Helena Landowska – siostrzenica Prokasza i narzeczona młodego Pogonowskiego, agronom, pracownica Miejskich Zakładów Ogrodniczych; dwaj przedstawiciele świata nauki: prof. Lothar i prof. Topolski.
Zapewne z uwagi na objętość książki (472 strony), intryga zawiązana jest w nietypowy sposób. Już w połowie powieści bowiem dowiadujemy się, kto jest tym Nieznanym, polującym na głowy wybitnych uczonych: nie zdradzę wielkiej tajemnicy wyjawiając, że jest nim rektor Traga. Później akcja zapętla się wciągając w niecny proceder jeszcze innych obywateli poza wszelkim podejrzeniem. Podstawowe pytanie: w jakim celu głowy oddzielane są od korpusów i poddawane tajemniczym eksperymentom? Ożywione za pomocą specjalnych zabiegów, głowy myślą, czują, mówią i są świadomymi świadkami poczynań pozbawionego skrupułów naukowca. Rektor Traga, niczym Faust XX wieku, jest ogarnięty swoistą idee fixe: stworzenia maszyno-człowieka. Przy całej grozie jego poczynań, niektóre elementy tego planu nie są pozbawione elementów humoru: Na przykład wyobraźmy sobie głowę jakiegoś urzędnika, który idzie na urlop, a jest zamiłowanym wędkarzem. Zostawia swoje ciało pracownicze (…) a weźmie ze sobą ciało wędkarza. (…) Zamiast rąk będą wędki, zamiast nóg – pływaki do swobodnego ślizgania się po wodzie na podobieństwo pluskwiaków wodnych, (…) zamiast brzucha będzie pudełko z robakami na przynętę.
Ale oprócz tej niezamierzonej chyba dawki humoru, autor serwuje nam z dużą regularnością rozważania filozoficzne i etyczne, jak to np. Humanitaryzm nie jest niczym innym, jak nikczemną słabością i jeszcze nikczemniejszą głupotą. Istnieje tylko jedna moralność: moralność panów. To oczywiście poglądy rektora Tragi.
W kontekście głów nasuwa się jakże ważne pytanie, czy dusza znajduje się w ciele, czy w głowie. Niewątpliwie wydana w 1958 roku powieść Unkiewicza na swój sposób wyprzedza swoją epokę: dotyka problemów, z którymi przyszło nam się zmierzyć na przełomie XX i XXI wieku: klonowanie, sztuczna inseminacja, eksperymenty genetyczne. Unkiewicz antycypuje również naszą obfitującą w drastyczności epokę, gdzie poziom adrenaliny podnosi Hannibal Lecter i jego perwersyjne upodobania.
No dobrze, powie wielbiciel powieści milicyjnej – ale co z tym kryminałem. Otóż sądzę, że zwolennicy klasycznie skonstruowanych powieści okresu PRL-u mogą się raczej zrazić co tej lektury, a to z paru powodów:
a) przedstawiciele władzy są traktowani wręcz obraźliwie: obaj milicjanci (…) nie byli tak głupi, jak wyglądali. Ich rola w prowadzeniu śledztwa jest żadna (prowadzi je redaktor Guran wraz z prokuratorem), zaś autor kpi na całego z mundurowych w nocnej scenie ekshumacji zwłok, kiedy to sierżant MO sypie sobie piaskiem z łopaty na głowę i wszyscy są już przekonani, że to kolejny przypadek „skradzionej głowy”,
b/ tak naprawdę „bohaterem” powieści nie jest zagadka kryminalna, lecz teoria naukowa zwana mechanizmem, przeciwstawiona innej teorii – teorii nerwizmu.
Ale powieść ma również wiele zalet, które miłośnik literatury milicyjnej powinien docenić: mocne osadzenie w realiach Warszawy lat pięćdziesiątych (duża część akcji rozgrywa się na Mariensztacie i na ul. Oczki). Powraca również odwieczny temat gosposi, do której tutaj mówi się w trzeciej osobie: może gosposia zapali światło, zaś dzięki Helence gimnastykującej się przy dźwiękach płynących z radia, przypominamy sobie, że faktycznie – było kiedyś coś takiego (!). Nie zabrakło też apetycznego opisu typowego śniadania, spożytego na małej stacyjce kolejowej: jajecznica z dwóch jajek z cebulką na skwarkach, szwajcarski ser trapistów, dwie bułeczki, masło, herbata i dżem z pigwy (sic!). Mmm… brzmi smakowicie.