- Autor: Płoński Janusz, Rybiński Maciej
- Tytuł: Balladyna Superstar. Git czytanka z momentami
- Wydawnictwo: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza
- Rok wydania: 1984
- Nakład: 20000
- Recenzent: Anna Lewandowska
- Broń tej serii: Druga seta
„Git czytanka z momentami”
Po książkę napisaną przez autorski tandem Płoński-Rybiński sięgnęłam głównie ze względu na jej tytuł: „Balladyna Superstar. Git czytanka z momentami”. Poza tym znałam już autorów jako twórców kryminału „Góralskie tango” (słynna kryminalna powieść z kluczem, w której rozpoznałam znajomego, bardzo znanego zresztą, dziennikarza i okazało się, że jestem o nim tego samego zdania, co Płoński z Rybińskim), a także jako współscenarzystów serialu „Alternatywy 4” – lepszej rekomendacji chyba nie potrzeba.
Dopadłam więc lektury z ogniem w oczach i zaczęłam czytać. Owszem, było śmiesznie. No może nie całkiem, bo pokazywanie ludzkiej głupoty nie każdego bawi.
Otóż Tadeusz Maria Parnaszewski, znany aktor i dyrektor teatru, postanawia wystawić „Balladynę” Słowackiego. Rzecz dzieje się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to panowała moda na wszelkie udziwnienia w teatrze (jednym z jej prekursorów był Adam Hanuszkiewicz ze swoją słynną inscenizacją „Balladyny” na motocyklach), więc dyrektor Parnaszewski postanawia iść z duchem czasu i swoją sztukę również wystawić w sposób niecodzienny i szokujący. Po długich rozważaniach decyduje się na wariant kosmiczny: rzecz ma się dziać w stacji kosmicznej, główny motyw scenografii mają stanowić komputery, a postaciami dramatu mają być człekokształtne roboty. Tekst Słowackiego ma przy tym pozostać nienaruszony, żeby pokazać, jak ponadczasowe wartości ze sobą niesie.
Kłopoty zaczęły się natychmiast po wprowadzeniu pomysłu w życie. Przede wszystkim komputery – w owych czasach trudno było o prawdziwe, bo przecież komputeryzacja jeszcze wtedy raczkowała, scenograf zabudowuje więc scenę czymś w rodzaju atrap, które mrugają, świecą i buczą, do złudzenia przypominając ówczesne wyobrażenie wnętrza stacji kosmicznej. Problemem są też stroje aktorów – nie mogą to być identyczne kostiumy, bo widz się pogubi, a poza tym trzy znane aktorki, odtwarzające Balladynę, Alinę i Goplanę nie zgodziły się na wystąpienie w takich samych strojach. Jedna z nich jest w życiu prywatnym żoną Parnaszewskiego, więc wiadomo, że musiał ustąpić.
Scenarzysta i scenograf mieli pełne ręce roboty, by dopasować sztukę do realiów XXI wieku, ale wcale nie mniejszy kłopot miał plastyk, niejaki Masełko, któremu dyrektor zlecił sporządzenie programu. Otóż okazało się, że Masełko nigdy „Balladyny” nie czytał i nie zamierza przeczytać. Dyrektor musiał mu więc pokrótce opowiedzieć treść sztuki, po czym Masełko udał się w zacisze swojej pracowni, skąd po kilku dniach powrócił z gotowym projektem: widniała na nim Alina z nożem wbitym w serce, leżąca u stóp Balladyny z koszykiem pełnym grzybów. Kiedy dyrektor zrobił Masełce potworną awanturę, że przecież tłumaczył, iż dziewczyny zbierały maliny, a nie grzyby, ten odgryzł się, żeby dyrektor sam sobie namalował koszyk malin, bo on tego nie potrafi. W końcu po dłuższych pertraktacjach plastyk zgodził się wykonać nowy projekt – nie powiem, co na nim widniało, ale czytając scenę, w której Masełko wręcza dyrektorowi ten nowy projekt, chichotałam bez przerwy.
Chichotałam zresztą często, bo śmiesznych scen jest tam sporo. Ciekawa tylko byłam, czy książka okaże się w końcu kryminałem, czy nie, bo całkowitej pewności co do tego nie miałam. Ale jednak okazała się najprawdziwszym kryminałem milicyjnym, chociaż trup pada dopiero na 202 stronie (książka liczy ich raptem 270). Oczywiście nie zdradzę mordercy ani motywu, mogę tylko powiedzieć, że śledztwo prowadzi energiczny kapitan, miłośnik teatru, który ma wyjątkowo wyrozumiałą żonę. Ma też kolegę, również milicjanta, który w wolnych chwilach czyta fenomenologię Husserla. Kapitan ma również szczęście – jego przełożony bardzo go ceni, o czym mogą świadczyć następujące słowa: „Dzięki tobie utrwala się w społeczeństwie przekonanie, że milicja jest wszędzie tam, gdzie nieprawość i zbrodnia wyciągają swe macki”.
Kapitan ciężko pracuje nad znalezieniem mordercy, mrucząc przy tym pod nosem: „(…) tego Conan Doyle nie przewidział. To ani dedukcja, ani indukcja, tylko czort wie co. Najpierw ze szczegółów zbudować obraz całości, potem z tej całości wydobyć najważniejszy szczegół. A w dodatku mówimy różnymi językami i obowiązuje nas różna logika wydarzeń”. To ostatnie zdanie tyczy oczywiście aktorów, którzy mimo dobrych chęci straszliwie utrudniają śledztwo. Wszystko jednak kończy się sukcesem kapitana, jak na porządny milicyjny kryminał przystało.
Oczywiście jest to również powieść z kluczem – w niektórych postaciach bez trudu poznamy sławnych ówczesnych artystów, a co do znanego literata-kamieniarza nie możemy mieć najmniejszych wątpliwości.
Janusz Płoński i Maciej Rybiński, autorzy wyżej omówionego dzieła, chcieli koniecznie dostać się do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii najszybszego pisania książek. Napisanie „Góralskiego tanga” zajęło im 4 dni, „Trzeciego wyjścia” (dotychczas nie wydanego ani nie zekranizowanego, chociaż zostało napisane na wyraźne życzenie Marka Piwowskiego) – 2 tygodnie, a stworzenie „Balladyny Superstar” – 6 dni. Za to wydanie książki zajęło 8 lat (powstała w 1976 roku, wydano ją w roku 1984). Ciekawe, co było przyczyną? Może wydawnictwo było tego zdania co ja, że książka wprawdzie niezła, ale gdyby autorzy tak się nie śpieszyli, to mogliby napisać ją znacznie lepiej?
PS. Informacja dla Prezesa: bohaterowie książki często bywają w warszawskich knajpach: Spatifie, Kameralnej, U Dziennikarzy, w Bristolu i Forum.