- Autor: Bordowicz Maciej Zenon
- Tytuł: Fikcja
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: Ewa wzywa 07
- Zeszyt nr 53
- Rok wydania: 1973
- Nakład: 100275
- Recenzent: Norbert Jeziolowicz
„Ale to właściwie znaczy się, że co ?”
Zdaje sobie oczywiście sprawę, że jest to trochę nietypowy tytuł dla recenzji, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać.
Powyższe zdanie było moją pierwszą refleksją po przeczytaniu tego zeszytu Ewy i nic na to nie poradzę. Ani rozczarowanie, ani uznanie dla autora, ani nawet przekonanie, że taką powieść potrafi napisać co drugi Polak wylosowany po prostu z bazy PESEL-a, a wyłącznie zadziwienie tupetem literata Bordowicza, który wcisnął wydawnictwu Iskry zbiór luźno powiązanych ze sobą scen z kilku naszkicowanych wątków, które opatrzył wspólną nazwą „Fikcja”. Podejrzewam nawet, że chodziło o przeniesienie na grunt powieści milicyjnej jakiegoś awangardowego trendu literackiego, który zakładał zniszczenie fabuły w zarodku, ale niestety nie była to w żadnym wypadku próba udana. Literat Bordowicz chyba do podręczników uniwersyteckich nie trafił, a przydział papieru pozostał zmarnowany.
Klubowiczki i Klubowicze, którym zdarza się chodzić do kina na amerykańskie filmy akcji startujące następnie w wyścigu do Oscarów w mało prestiżowej kategorii „efekty specjalne”, wiedzą, że nawet w filmach tego rodzaju potrzebnych jest kilka scen pretendujących do roli fabuły uzasadniającej strzelaniny, wybuchy i eksplozje. I właśnie „Fikcja” składa się w przeważającej części właśnie z takich scen – łączników pomiędzy efektami specjalnymi.
Dla dopełnienia formalności recenzenckich chciałbym odnotować, że akcja dzieje się w ciągu kilku godzin w pewien poniedziałek — zresztą kończy się strzelaniną na planie nadawanego akurat na żywo Teatru Telewizji (William Shakespeare — Makbet, jeśli to kogoś zainteresuje). Najpierw mamy dwie oddzielne próby morderstwa, potem pojawiają się kapitan Olecki z asystentką Izą, a potem przewija się jeszcze pewna liczba postaci w zamierzeniu znaczących, ale bez powiązania ze sobą. Potem jeszcze okazuje się, że pewien wypalony artystycznie pisarz został kilka lat temu wprowadzony przez kolegów na miesiąc do więziennej celi, gdzie na podstawie opowieści innych skazanych wpada wreszcie na pomysł na powieść. Opublikuje ją następnie w nakładzie trzydziestu tysięcy, a wcześniej jeszcze w odcinkach w gazecie o nakładzie stu tysięcy egzemplarzy. Powieść zdobywa sporą popularność, ale to jest tylko ta lepsza strona medalu. Pech bowiem chciał, że opowieś
kończy się ukryciem sporego łupu z napadu na kasjera, kierowcę i konwojentów wiozących wypłatę dla kombinatu. Zamach był zresztą wyjątkowo krwawy: giną łącznie cztery osoby (dwóch bandytów oraz konwojent z kierowcą), ale pomimo ujęcia ostatniego ze sprawców jeszcze w trakcie pościgu nie ujawnił on miejsca ukrycia pieniędzy. W powieści pisarz prowadził także rozważania co do miejsca ukrycia łupu. Teraz, na mocy kolejnej amnestii właśnie ten ostatni żyjący z całego gangu opuścił zakład karny i poszukuje dawnych kompanów z celi, jako że ktoś już wcześniej opróżnił jego skrytkę, a tylko oni byli w stanie się wydedukować, gdzie w pośpiechu ukrywał skradzioną fortunę. Na liście potencjalnych podejrzanych jest także pisarz, który swoją reportażową powieścią rozsławił ten napad na całą Polskę.
Nie zdradzam wielkiej tajemnicy, akurat powyżej przytoczone informacje czytelnik otrzymuje już na początku tego zeszytu, a potem zaczyna się swoisty chocholi taniec różnych naprzemiennych wątków i motywów, lub może bardziej ich fragmentów ubarwionych coraz to nowymi postaciami przepływającymi przez kartki zeszytu. A na końcu otumaniony i zadyszany od tempa akcji czytelnik może tylko wydusić z siebie zdanie umieszczone w tytule niniejszej recenzji i postarać się jak najszybciej o „Fikcji” zapomnieć.
Poza finałową strzelaniną nadawaną na żywo w najlepszych czasie antenowym przez pierwszy program telewizji mamy także opis napadu na konwój z wypłatą dla kombinatu, pościgi samochodowe po prowincjonalnych drogach, eksplodujące samochody, tajemne przejścia w starych kamienicach, „ścielący się gęsto trup” i inne atrybuty literatury popularnej. Problem polega jednak na tym, że poza gadżetami autor powinien mieć także wiarygodny sposób na stworzenie z tego opowieści, a tego – niestety – Bordowicz nie miał.
Najbardziej jednak boli w tym zeszycie coś innego: otóż M.Z. Bordowicz chyba wstydził się swojej twórczości na niwie powieści milicyjnej, ponieważ jego oficjalne bibliografie dostępne w Internecie zupełnie milczą o jego zeszytach Ewy. Nie dziwi to może biorąc pod uwagę poziom jego produktów, ale oznacza także — moim zdaniem — brak szacunku dla czytelników, którzy przyczyniali się do wypłacanych mu honorariów.