- Autor: Kormik Anna
- Tytuł: Kto się bał Stefana Szaleja
- Wydawnictwo: Iskry
- Seria: seria z Srebrnym Kluczykiem
- Rok wydania: 1973
- Nakład: 100000
- Recenzent: Bartosz Brzózka
- Broń tej serii: Druga seta
„Agatha Christie i Bigosso da marito Polacco”
Istnieje coś takiego jak motyw „wyspy”, stworzony przez Agathę Christie w książce „Dziesięciu murzynków” i często stosowany w innych jej powieściach. Z grubsza chodzi o to, że zbrodnia jest popełniana w gronie kilku, kilkunastu osób, a nikt z zewnątrz nie był w stanie tego dokonać.
Taki kryminał wydaje mi się ciekawszy od takiego, gdzie podejrzanym może być połowa mieszkańców Warszawy. W książce Kormik mamy tego typu morderstwo – znany satyryk, współtwórca komedii teatralnych, podczas zabawy w gronie 12 osób, zostaje otruty cyjankiem, w bardzo romantycznym miejscu, bo w Kazimierzu Dolnym.
Śledztwo prowadzi pewien porucznik, ale jego rola jest właściwie marginesowa. Pierwszoplanowe postacie w śledztwie odgrywają dwie inne osoby. Jedną z nich jest Krystyna, uczestniczka zabawy, świeża rozwódka. Swoje spostrzeżenia i przebieg rozmów z innymi postaciami dramatu zapisuje w pamiętniku, co pomaga śledczym w rozwikłaniu zagadki. Natomiast druga postać, profesor Bartosz, to człowiek instytucja. Przyjaciele kpili, że ma dziwne hobby, wtedy, przed wojną, nazywano to „konikiem”: kolekcjonuje fakultety. (…) skończył filologię klasyczną, prawo i psychologię. Nie dziwi więc fakt, że taka osoba musiała pracować w przeszłości w milicji. O wielkości profesora świadczy też szacunek, jakim darzy go porucznik: – Profesorze? Nawet gdybym uważał się za Herculesa Poirot i powtarzał sobie co rano, że jestem genialny, też nie ośmieliłbym się lekceważyć pańskich rad.(…) Marzę o dodatkowym mózgu, i to jeszcze w tak znakomitym gatunku.
Czytając książkę starałem się wyłapać podobieństwa do Christie, chociaż wiele osób może uznać to za nadużycie. I chyba trochę tego się znalazło. Oczywiście podczas wstępnych przesłuchań świadków widać wyraźnie, że nie wszyscy są do końca szczerzy, oczywiście prawie każdy miał dostęp do cyjanku, oczywiście czytelnikowi wydaje się podejrzana każda kolejno prezentowana postać i oczywiście sprawcą okazuje się osoba najmniej winna. A samo zakończenie to już klasyka – wszyscy zostają ponownie zebrani na miejscu zbrodni, a profesor Bartosz, niczym Poirot, przedstawia swój tok myślenia, niby to oskarżając kolejne osoby, a w końcu dopadając tę właściwą, zabójcę.
Reasumując, jest to lektura dość przyjemna, główne postacie sympatyczne, a wszystko się kończy romantycznym happy endem. Dodatkowo czytelnik dostaje przepis na ciasto „tyle-ile”, bo bierze się do niego równe ilości wagowe składników, na śledzia w śmietanie z tartymi jabłkami, ale i tak kluczową potrawą (dla znalezienia motywu zbrodni) okazuje się zwyczajny bigos polski, serwowany w pewnej knajpce we Włoszech, nazwany tam bigosso da marito Polacco.
Na koniec trochę przydługi cytat (dlatego na koniec), który ma nam uzmysłowić sens pisania czegokolwiek. (…) może być coś bardziej przeciw naturze niż pisanie? Inteligentny człowiek nagle siada i pisze: „Maria patrzała w okno”. I przecież widzi, że to nie ma sensu. Więc zadaje sobie gwałt i zawiadamia czytelnika: „Za oknem był śmietnik”. I już koniec. Musi myśleć o tej Marii i o tym śmietniku ze śmiertelną powagą, gubi świadomość, że robi z siebie idiotę. I przestaje być normalny. Tak, tak, pisanie to czynność patologiczna, zawsze to powtarzam. I tym optymistycznym akcentem kończę.