Edigey Jerzy – Pomysł za siedem milionów – Trzecia seta 19

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Pomysł za siedem milionów
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1982
  • Nakład: 160320
  • Recenzent: Anna Lewandowska
  • Broń tej serii: Trzecia seta

LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

CO SIĘ ZDARZYŁO W NADARZYNIE

Książki Jerzego Edigeya cenię przede wszystkim za ich bogatą warstwę obyczajową i konkret: akcja zawsze toczy się w miejscu, które mogę znaleźć na mapie, główni bohaterowie przemieszczają się ulicami, które istnieją w rzeczywistości, opisy codziennego życia zgadzają się z tym, co pamiętam i pozwalają w miarę precyzyjnie określić czas akcji. No i jest galeria postaci charakterystycznych dla minionej epoki.
Właśnie „Pomysł za 7 milionów” jest taką książką, która oprócz wątku kryminalnego ma pokazać czytelnikowi jak żyło się w Peerelu. Trochę autor pokonfabulował i zbyt barwnie przedstawił opiekuńczą rolę państwa w stosunku do szarego obywatela, ale takie wtedy były trendy w literaturze, a Edigey najwidoczniej nadążał za modą.
Akcja rozpoczyna się w wystylizowanym na kawałek raju podwarszawskim Nadarzynie. Są tu Zakłady Aparatury Precyzyjnej, których pracownicy żyją sobie jak u pana Boga za piecem. Dyrekcja bardzo dba, żeby im zapewnić jak najlepsze warunki socjalne, w przeciwnym bowiem razie uciekną do stolicy, w której jest mnóstwo fabryk czekających z otwartymi ramionami na świeżą siłę roboczą. Tak więc pracownicy nadarzyńskich zakładów dostają mieszkania w nowych blokach, wybudowanych specjalnie na potrzeby Zakładów, dostają zapomogi, pożyczki, dotacje, mogą się dokształcać, korzystać z różnych udogodnień. Nawet w przypadku choroby żony pracownik może skorzystać z samochodu służbowego, by odwieźć ją do szpitala. O takich drobiazgach, jak odwalanie różnych chałtur w przyfabrycznym zakładzie remontowym nawet nie ma co wspominać. No i szczególną opieką otaczani są chłopo-robotnicy, którzy mają zbyt mało ziemi, żeby się z niej utrzymać, pracują więc w Zakładach, a w wolnym czasie obrabiają swoje morgi.
Tak więc żyło się wszystkim w Nadarzynie jak w raju, wszyscy zdawali się być wyjątkowo uczciwi i pracowici, kochali się wszyscy wzajemnie i szli sobie na rękę, do chwili, póki nie ukradziono 7 milionów złotych przeznaczonych na pensje.
Ta kradzież z początku wyglądała na głupi dowcip. Ekipa w składzie: kasjerka, strażnik i kierowca, udała się do warszawskiego banku po pieniądze na wypłaty. W drodze powrotnej zatrzymał ich patrol milicji składający się z dwóch ludzi na motocyklu. Prawidłowo: w mundurze, z lizakiem, na odkrytym terenie, tyle że przed niedużym pagórkiem. Milicjant był wprawdzie bardzo młody i miał zupełnie nowiutki mundur, ale prawidłowo przeprowadził rutynową kontrolę wozu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Okazało się, że są jakieś kłopoty z gaźnikiem. Nie można zapalić. Poprosił więc wszystkich o opuszczenie pojazdu i popchnięcie go pod górkę, a sam zasiadł za kierownicą. Popychany samochód ruszył z kopyta i skrył się za wzniesieniem. Kiedy zziajana ekipa znalazła się na górce, po samochodzie nie było już śladu. Co gorsza nie było również śladu po teczce zawierającej 7 milionów złotych, która leżała na tylnym siedzeniu. Przepadł również towarzyszący milicjantowi mężczyzna na motorze.
Nikt nie chciał uwierzyć, że to prawdziwa kradzież. Wszyscy myśleli, że to żart. Dopiero po pewnym czasie dotarło do nich, że popełniono przestępstwo, i że oni sami niechcący ułatwili złodziejom zadanie. Bo przecież wypchanej pieniędzmi teczki powinni pilnować jak oka w głowie, a nie zostawiać na pastwę losu w samochodzie. I głupio tu brzmiały tłumaczenia kasjerki, że teczka była za ciężka, żeby z nią latać po szosie.
Prowadzący śledztwo major Janusz Kaczanowski przede wszystkim zainteresował się samochodem – wiśniowy fiat był całkiem sprawny, po przeglądzie, chwilowe kłopoty z gaźnikiem mogły zostać spowodowane wyłącznie celową manipulacją. Major miał nawet pomysł, jak złodzieje mogli to rozwiązać, ale nie mógł go sprawdzić, bo fiat, podobnie jak teczka, zapadł się pod ziemię.
Odnalazł się miesiąc później w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Otóż niejaki Kobyłkiewicz, znany w Warszawie biznesmen, wrócił z zagranicznych wojaży i miał zamiar skorzystać z własnego samochodu, najnowszego modelu taunusa. Przed wyjazdem zabezpieczył go przed kradzieżą w sposób dość niekonwencjonalny. Jako człowiek oszczędny nie miał ochoty płacić za strzeżony parking, więc ustawił samochód na Nowolipkach, tuż obok Komendy Stołecznej, i przykrył go brezentowym pokrowcem. Gdzie jak gdzie, ale pod okiem milicjantów samochód na pewno będzie bezpieczny. Wielkie więc było jego zdumienie, kiedy po powrocie pod brezentem zamiast swojego taunusa znalazł wiśniowego fiata. Zgłosił natychmiast kradzież, a milicjanci, zamiast oburzyć się bezczelnością złodziei, bardzo się ucieszyli, że wreszcie odnalazł się zaginiony samochód. Nie był to koniec nieprzyjemnych przygód biznesmena Kobyłkiewicza – jego własny taunus (jedyny taki model w całej Polsce!) odnalazł się wkrótce… na płatnym parkingu. Oczywiście koszty długiego parkowania (całkiem niemałe) biznesmen musiał pokryć z własnej kieszeni, co go jeszcze bardziej oburzyło.
Po znalezieniu skradzionego samochodu akcja ruszyła z kopyta i wkrótce schwytano całą szajkę. Co prawda nietrudno zauważyć, że więcej zdziałał tu przypadek niż żmudna milicyjna robota. Niestety, nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. No i część skradzionych pieniędzy złodzieje zdołali przehulać. Ale i tak major Kaczanowski i jego szef, pułkownik Niemiroch, mogli do długiej listy swoich sukcesów dopisać kolejny – odnalezienie dowcipnych złodziei i udowodnienie im winy, mimo że początkowo wydawało się, iż nie pozostawili po sobie najmniejszego śladu.