- Autor: Iwanow Walenty
- Tytuł: Władca energii
- Wydawnictwo: „Prasa Wojskowa”
- Seria: Nauka – Fantazja – Przygoda
- Rok wydania: 1951
- Nakład: 10000
- Recenzent: Robert Żebrowski
Zdrajcy ojczyzny, szpiedzy i dywersanci, czyli siła złego na jednego
Choć zaraz pod tytułem powieści wydawca zamieścił informację „powieść naukowo-fantastyczna” to z przecieków wiedziałem, że jest ona też „sensacyjno-kryminalna”, podobnie jak dwie inne pozycje wydane w serii „NFP”: „Na młodych skrzydłach” i „Misja prof. Nikolskiego”. Dlatego też w zaciszu Biblioteki Narodowe w Warszawie poddałem ją rozpracowaniu. Książka liczy 192 strony i w Polsce miała tylko to jedno wydanie.
Akcja toczy się na przełomie lat 40. i 50. na terenie ZSRR i NRF.
Wszechzwiązkowy Instytut Energii na Sokolej Górze wybudował atomową stację energetyczną nazywaną „Słonecznym laboratorium”. Któregoś dnia odebrano na niej radiogram z Krasnostawskiej Stacji Energetycznej Specjalnego Przeznaczenia o treści: „Nocą zanotowano intensywne, bardzo bliskie przejścia promieniowanie sigma”. Promieniowanie to miało charakter wyzwolenia energii jądrowej, a pochodziło z … powierzchni księżyca. W tym samym okresie na pewnej wyspie na północy Europy pojawiła się niespodziewanie gęsta mgła.
Za tymi dziwnymi wypadkami stało pewne laboratorium, które ulokowało się w piętnastowiecznym zamku nad Renem. Kierował nim profesor Otto Julius Hagger, który w czasie wojny pracował nad niemiecką wunderwaffe. Osobą odpowiedzialną za ochronę zamku był Amerykanin – major Townsett, a nad wszystkim czuwał jego rodak – Tomasz MacNeill. Hagger wynalazł tam kosmiczną armatę, która mogła posłać strumień „M” w dowolne miejsce na świecie, odbijając go od powierzchni księżyca. Strumień ten był śmiertelny, ale działał tylko na małe zwierzęta, a do tego miał małą średnicę działania i był bardzo niestały. Do pracy nad „M” MacNeill zaprosił profesora Arthura Forringtona. Przybył on na zamek, ale kiedy dowiedział się, jakie było przeznaczenie wynalazku, odmówił współpracy. A że jednocześnie opowiedział się po stronie związku Radzieckiego, został od razu przez MacNeilla zlikwidowany, a jego śmierć wytłumaczono jako nieszczęśliwy wypadek.
Jakiś czas potem mister Barbonn wysłał komando pod dowództwem zdrajcy swej radzieckiej ojczyzny – inżyniera Anatola Mikołajewicza Zaklinkina, do „Słonecznego laboratorium”, by tam zabił kierującego nim profesora Fiodora Aleksandrowicza. Udoskonalona w międzyczasie kosmiczna armata również wzięła na cel radzieckie laboratorium. Sytuacja zaczęła się robić naprawdę gorąca …
Wydaje mi się, że powieść ta – jak na lata 50. – była bardzo atrakcyjna. Wpisywała się ona w klimat tamtych czasów (sojusz Niemiec z USA skierowany przeciwko ZSRR, wzmożona działalność szpiegowska, era bomby atomowej, prace nad podbojem kosmosu) i oferowała atrakcyjne treści (zdobycze sowieckiej nauki, skuteczna walka ze zgniłą moralnie, zachodnią koalicją i jej szpiegami – zdrajcami radzieckiej ojczyzny, kosmiczne technologie). Także i teraz, choć fabuła wydaje się dziś naiwna, książka ta nadaje się do przeczytania, ale przede wszystkim jednak jako relikt zamierzchłej epoki. Na koniec dodam, że pojawił się w niej milicjant, a dokładnie – komendant milicji, Eugeniusz Genadiewicz, który w odniesionym zwycięstwie nad wrogimi elementami, też miał swój udział.
Sowietologizmy: produkowane przed II WŚ – niezwykle urokliwe – ciągniki gąsienicowe: „Staliniec” (S-60 lub S-65, z CzTZ w Czelabińsku) i „Komunard” (poprawnie – „Komunar”, z ChPZ w Charkowie).
A ja poluję teraz na kolejną powieść Iwanowa – „Na tropie”, z roku 1955. Opis na portalu „lubimy czytać” jest bardzo zachęcający: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/267687/na-tropie