Żołnierowicz Tadeusz – Ktoś musi zginąć 86/2012

  • Autor: Żołnierowicz Tadeusz
  • Tytuł: Ktoś musi zginąć
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: Labirynt
  • Rok wydania: 1975
  • Nakład: 120000
  • Recenzent: Wiesław Kot

LINK Recenzja Pawła Smolińskiego
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

Spółdzielnia Usług Różnych

Zdarzenia początkowo tak rozbieżne, że aż dziw, skąd się znalazły w jednej powieści. Ale każde z nich to, jak czytamy, „kamyk w mozaice wydarzeń”. Więc – w porzo. Mamy więc okaz podgatunku powiesci milicyjnej – powieść mozaikową.

W piwnicy odkryto zwłoki, zagrzebane tam przed 17 laty (ale już po wojnie). Nieopodal Inowrocławia pali się gruntownie domek wolnostojący, a w nim pewna młoda kobieta, wcześniej łomem życia pozbawiona. Z tego domku przepada bez wieści inny jego lokator. Wszystko w trójkącie: Inowrocław, Bydgoszcz, Toruń, czyli w okolicy rzadko penetrowanej przez rodzimy kryminał. Jeżeli błądzę, niech mnie jakaś dobra dusza oświeci. A w okolicy figuruje takie Gniewkowo: „Nuda, dojmująca nuda i marzenia o wielkim świecie…”. Może tu własnie leży klucz do rozsupłania intrygi: „to wszystko z nudów, wysoki sądzie”? Okazuje się, że niekoniecznie, bo ślady wiodą w głęboką, okupacyjną przeszłość, co w serii „Labirynt” nie zaskakuje bynajmniej.

Oddzielne zasługi położył autor na niwie opisów przyrody. Nazwałbym go nawet Orzeszkową powieści milicyjnej. Że przesadzam? No, to proszę poczytać, choćby o słońcu. „Osrebrzony słońcem grzbiet Wisły”; „Promienie ognistej tarczy słońca rozpryskiwały się na dziesiątki iskier w zapotniałych szybach”; „Słońce brodziło w chmurach”. I opalizacja. Czasownik „opalizować” do tego stopnia spodobał się autorowi, że z upodobaniem przenosił go z jednej powieści do następnej. Co stwierdzone. Tu czytamy: „Niebieska smuga spalin opalizowała lekko nad jezdnią”. Więc wszyscy w domu. Zresztą opis spalin to też dziełko samo w sobie: „W chmurze spalin zawisły złote cętki kurzu”. Są i kolejne osobliwości. „Słup gorącego powietrza przetoczył się przez pokój”. Coś nam się z tym słupem kojarzy. Wiem! Przecież to Najwyższy w trakcie wyprowadzania Narodu Wybranego z Egiptu kroczył przed nim w słupie. Tyle, że „w słupie ognia”. A tu – proszę twórcze rozwinięcie tego „słupa”. Pewnie się było ministrantem za młodu. To zapada na resztę życia. A mamy jeszcze: „czarny wicher dymu”; „ciemność napierajacą na szyby”; „szczecinę tataraku”, „lawinę zieleni” i „piuropusz kwiatów na klombie”. Cała Orzeszkowa! Do tego feeria barw. Samochód o „barwie dojrzałej wiśni”. Ciekawy ten niuans. Powiedzmy kolor wiśnie niedojrzałej, dojrzałej i przejrzałej, może nawet nadgniłej? To dopiero wyrafinowana barwa. Zresztą przyroda martwa i ożywiona ma skłonność zachowywać się więcej niż dziwnie. Choćby taki zegar. „Zegar na kościelnej wieży zachłysnął się właśnie spazmatycznie – była punktualnie dwunasta”. Ciekawe, tak nawiasem, jak taki zegar zachłystuje się, powiedzmy, o czwartej. Podobnie oczy: „W gładko wygolonej twarzy tkwiły dwa niebieskie punkciki oczu”. Aż ręka świeżbi, żeby dopisać: połączone prostą brwi. Czysta geometria.

Gatronomia Występuje lokal „Biały bez”. Zaraz nasuwa się nieprzyzwoity dowcip z tamtych czasów. Kto to jest: czarnoskóry z obciętymi cohones? Czarny bez. Boki zrywać! A dalej – „Bukiet” w Chojnicach. Jest jeszcze „Pod modrym fartuszkiem” – taki więcej z nazwy bawarski. I snobistyczny „Cristal”, co ma całą ścianę w lustrach. To lokale, a stąd dwa kroki ku alkoholowi. Więc protokołujemy. Dziewczyna siedzi w kawiarni z koleżanką i ma wypieki na twarzy, co od razu zwraca uwagę. Nic dziwnego. „Na stoliku stała do połowy już opróżniona butelka >>Lacrimy<<„. Dalej: „Lekko zaczerwieniona twarz Kalinowskiego wskazywała na to, że raczej preferuje on napoje alkoholowe…” I: „Jeszce raz zapytał, czy >>pan redaktor<< nie chciałby czegoś >>na ząb<<. Mówił o herbacie i kanapkach, ale wyciagnął w końcu i pół ćwiartki wódki (red: ile to?). Rozlał ostrożnie do małych angielek”. W końcu: „Usadowił się wygodniej w foteliku i poprosił nadchodzaca kelnerkę o „dużą mocną”. Dziewczyna uśmiechnęła się”. Porozumiewawczo?

Z głebi PRL-u. W Toruniu zatrudnienie daje Spółdzielnia Usług Różnych. Podajcie przykład takiej „różnej” usługi. Jeden. „Spłoszył stado kur na wylotowej szosie”. Ach, gdzie te czasy, kiedy po wylotówkach pałętały się kury? To se ne vrati. Gehennę gastronomiczną przeżywa milicyjny wywiadowca. „Wszedł tam, zamówił kawę, obejrzał się za jakąś wodą, była jednak tylko oranżada i to ciepła, bo >>lodówka jest nieczynna od trzch dni<<, jak go poinformowano”. Trzy dni! I niuans fryzjerski: „mężczyna w średnim wieku z >>angielskiem<< loczkiem na czole”. Cholera, ten „angielski loczek”! Niech mi to ktoś objaśni, bo u Bonda, na przykład, takiego nie widziałem.

Sprawy personalne. W pewnym momencie fabułę zaszczyca major Ptak z kontrwywiadu. I on się odzywa do słuchawki: „Ptak mówi”, co brzmi ciut komicznie. Wiem, bo tak samo brzmi: „Kot mówi”. To już ciekawsza jest odzywka szefa warsztatu samochodowego, który wita klienta krótko: „Pan czego?” Ale ten Ptak, „jak obliczył to któryś ze skrupulatnych współpracowników, klął przez blisko minutę”. Szkoda tylko, że to tak ogólnikowo zaprotokołowano, wolelibyśmy poznać w detalu ten bezcenny repertuar. Co jednak niezupełnie zgodne z tenorem powieści. Bo jeśli chodzi o stróżów prawa, to postępuje heroizacja. Nawet komendant lokalnego posterunku „umie prześwietlić człowieka jednym spojrzeniem”. Poza tym milicjant nie mówi, lecz „komunikuje”. Nie śpi, lecz tkwi „w objęciach Morfeusza”. Nie ogląda zdjęcia, lecz „konterfekt”. Nie jedzie do Torunia, lecz do „miasta Kopernika”. Ludzkiego szkieletu nie odsyła, lecz go „zabezpiecza”. Z budy wychodzi na niego nie pies, lecz „hałasliwy czworonóg”. A ten ma „paszczę” i „rząd białych kłów”. Czemu tylko jeden rząd? Pies-inwalida?

Milicja, jak zwykle, hojnie rzuca perły swej mądrości zawodowej przed wieprze. „Rzeczy pozornie oczywiste nie zawsze okazują się takimi”. I dalej: „Nie jest rzeczą milicjanta sądzić ludzkie uczynki”. Zgoda – nie jest. Ale bez tego bylibyśmy jak pijane dzieci we mgle. A tak? Mamy serię z „Labiryntem”…