Zarzycki Andrzej – Dimanche – znaczy niedziela 92/2011

  • Autor: Zarzycki Andrzej
  • Tytuł: Dimanche – znaczy niedziela
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Ewa wzywa 07
  • Zeszyt nr 54
  • Rok wydania: 1973
  • Nakład: 100000
  • Recenzent: Wiesław Kot

Nieuchwytna nutka rozbawienia

Redaktor Roman Zarzycki dal się podejść jak dziecko. Stacjonował akurat w Grandzie, kiedy to nieznani sprawcy podrzucili mu pakunek z papierowymi dolarówkami. A ten zamiast od razu na Wilczą — choć i taki zamiar posiadał — powlókł się za podejrzaną blondynką.

Ta zniknęła w ciemnej bramie, a redaktor tamże zarobił po łbie nie wieda od kogo. Ale skoro wypłynęły dolary w ilości hurtowej, kapitan Jerzy Szarecki od razu pasował je do afery niejakiego Bola, który poprzez stado koni skupował dewizy jak popadnie. Ale sam się skutecznie przytajał. I tu akcja gracko wkracza do knajp podłych, zwanych „dojrzewalniami”, bo tu się „dojrzewa” sącząc powoli kufel piwa, oraz do renomowanych kawiarni, gdzie swój proceder uprawiają zaawansowani waluciarze. Niestety mimo tego dzieje się mało, za to protagoniści wygłaszają kwestie o rozmiarach małego referatu. I to ich ględzenie ma popychać akcję. Żałosne. W dodatku gdy na koniak umawiają się dwaj polscy dziennikarze w siedzibie PAP-a, jeden informuje drugiego: „I’m ready to wait ten minutes”. Po co to, czemu służy — nie docieczesz. I śmiesznota. Redaktor Zarzycki robił notatki na karteluszku położonym na hotelowym stoliku. Okazało się, że pisząc żłobił jednocześnie rowki w drewnie, co pozwalało odcyfrować notatki. No dobrze, ale co to za drewno, które gnie się pod długopisem? Z kolei, kiedy redaktorowi gipsują zwichniętą rękę, ten musi się co chwilę otrzepywać z gipsu. Co to za gips? Generalnie „ewka” „Dimanche — znaczy niedziela” to zaledwie streszczenie intrygi przemytniczej, nieudramatyzowanej, psychologicznie żadnej. Czytelnika tekst przeczołguje, przyjemności nie zostawia.
Z drobiazgów: jeden z czarnych charakterów nosi nazwisko Kocoń, co kieruje nasza myśl w stronę piosenkarza, który śpiewał jak to dobrze u mamy, a potem popadł w  manię religijną (czarny golf plus wielki krzyż na piersi). W tekście figuruje także wysoki milicyjny funkcjonariusz nazwiskiem Kuźmierek. Co natychmiast przywodzi na pamięć Józefa Kuśmierka, świetnego reportażysty wiejskiego, tego który rozpętał m.in. aferę ze sznurkiem do snopowiązałek. Jeśli komuś dziś jeszcze coś to mówi. A nie jest to największa z jego zasług. Z powojennych zmagań o uszczelnianie granicy z bratnią Czechosłowacją pewien pułkownik zapamiętał popularny wówczas refren „I zapomnisz o letniej przygodzie”. Co warto podchwycić, bo w kilkadziesiąt lat później Marek Grechuta zrobi z tego piosenkarską perełkę długości niecałej minuty. Ale uroki tej poezji przyćmiewają takie sztywniackie wersy jak np.: „Wiele trzeba poświęcenia, energii i odwagi, by przeciwstawić się zjawisku przestępczości. I nie tylko, do walki z nim potrzebna jest wiedza i cierpliwość. Dopiero te wszystkie elementy zaangażowane w jednym celu — zwyciężają”. Stylistyczne drewno. A przestępstwo, o którym mowa to handel walutą, czyli czynność, jaką dziś jak najbardziej legalnie zajmują się tysiące właścicieli kantorów. A tu całe sztaby natężały się, by ten handelek ukrócić. Wszystko po nic, wszystko po nic… Jak ma się czuć taki milicjant na emeryturze, który przez całe życie ścigał koników, a tu się okazało, że to oni, a nie on wykonywali pożyteczną robotę? A skoro już o nieporadności stylistycznej: hadzi mnie nazywanie w co drugiej powieści kryminalnej wywiadowców „orłami”. Że niby takie niegroźne szyderstwo. Te „orły” jednak tak świetnie się konspirują, że osobnik śledzony nie wychwyci ich na ulicy, co kapitan Szarota przyjmuje z „nieuchwytną nutką rozbawienia”. I dalej: z alkoholi mamy tu „żytnią specjalną z lodu” podawaną w SPATiFie oraz na deser bułgarską Pliskę pitą pod Carmeny. Impreza z dużym udziałem alkoholu i panienek nazywa się — coś nowego! — „upłynnianiem nadwyżek”. Szkoda tylko, że alkoholu starcza tylko na jedną libację.