Edigey Jerzy – Uparty milicjant 16/2010

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Uparty milicjant
  • Wydawnictwo: Głos Pracy, Wielki Sen
  • Seria: gazetowiec, Seria z Warszawą
  • Rok wydania: 1980, 2010
  • Recenzent: Anna Lewandowska

LINK Recenzja Grzegorza Cieleckiego
LINK Recenzja Rafała Figla
LINK Recenzja Piotra Kitrasiewicza

O wyższości kapitana nad porucznikiem

Akcja gazetowej powieści Jerzego Edigeya „Uparty milicjant” toczy się w dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwsza to zakopiański pensjonat, w którym znudzona grupka wczasowiczów, z powodu deszczu pozbawiona możliwości uprawiania turystyki górskiej, słucha opowieści pułkownika Adama Krzyżewskiego (jest wśród nich także nasz dobry znajomy, mecenas Mieczysław Ruszyński, który występował w wielu książkach Edigeya).
Druga płaszczyzna to wieś Weten w dawnym powiecie kętrzyńskim, w której siedemnaście lat wcześniej popełniono tajemnicze morderstwo, i gdyby nie upór pewnego milicjanta, sprawcy zbrodni nigdy nie zostaliby wykryci.
Denat, niejaki Adam Tupa, z pewnością nie był bohaterem pozytywnym. Pijak i awanturnik, przechlał piękną gospodarkę odziedziczoną po rodzicach. Opuściła go żona, którą bijał często i bez powodu. Związała się z innym mężczyzną, z tej samej wsi, i to chyba Tupę najbardziej ubodło, bo awanturom nie było końca. Soczyste wyzwiska i pogróżki padały równie często jak celne razy zadawane pięściami czy akcesoriami przydatnymi zarówno w gospodarstwie rolnym, jak i w bójce. Tupa zadarł z całą niemal wsią.
Kulminacja nastąpiła w dniu wesela byłej żony – dom weselny został obrzucony przez jakiegoś chuligana kamieniami. Oczywiście szyby poszły w drobny mak, a weselne przyjęcie zostało przerwane. Mimo maskującej zimowej odzieży (był grudzień) goście weselni rozpoznali w chuliganie Adama Tupę, a pan młody i jego szwagier ruszyli za nim w pogoń. Po pewnym czasie wrócili twierdząc, że łobuz im umknął.
Od tego czasu zaginął wszelki ślad po Adamie Tupie. Po kilku miesiącach jego brat, Józef Tupa, udał się na posterunek milicji, żeby zgłosić zaginięcie. Sugerował, że brat został zamordowany, a nawet imiennie wskazał morderców. Nieraz się odgrażali, że zrobią z nim porządek, i chyba im się w końcu udało.
Sprawa trafiła do porucznika Bronisława Kowalskiego, który wdrożył energiczne śledztwo. Niestety, nie dało ono pozytywnych rezultatów – Adam Tupa nie został odnaleziony. Ani żywy, ani martwy. Zostały po nim tylko dokumenty, co mogło świadczyć, że jednak nie żyje, bo przecież bez dowodu osobistego nie mógłby podjąć żadnej pracy, a z czegoś żyć musiał. Z drugiej jednak strony – mógł ukryć się gdzieś u dalszych krewnych, którzy przecież swojaka nie pytaliby o papiery.
Prokurator odmówił wydania nakazu aresztowania podejrzanych twierdząc, iż „Nie ma zwłok – nie ma sprawy”. Ale porucznik Kowalski był nieustępliwy. Przekonał swojego przełożonego, że należy przeszukać przepływającą w pobliżu rzeczkę, bo Tupa mógł zostać przez swoich prześladowców utopiony. Starannie obliczył, ile osób będzie potrzebnych do takich poszukiwań, czym omal nie dobił swojego szefa – tylu milicjantów nie udałoby się zebrać nawet gdyby ogołocić z pracowników wszystkie komendy w całym województwie. Ale od czegóż pomyślunek: do poszukiwań zaangażowano ORMO, wojsko i cywilnych ochotników. Poproszono też o pomoc milicję radziecką – rzeczka kończyła swój bieg na ich terenie i kto wie, czy denat nie przekroczył granicy bez paszportu i kontroli celnej.
Niestety – rezultat tych poszukiwań był również negatywny. Po Adamie Tupie wszelki ślad zaginął.
Dopiero po siedemnastu latach kolejny milicjant, tym razem kapitan Malinowski, znowu zainteresował się sprawą. Kapitan to nie porucznik – wyższa ranga, tęższa głowa. No i postęp techniczny przez te siedemnaście lat też nie stał w miejscu. Kapitan zebrał wszystkie dane i zaczął je analizować. Sprawę miał nieco ułatwioną, bo korzystał z wielu badań przeprowadzonych przez porucznika Kowalskiego. Ale wykazał się też wybitną inteligencją – przeanalizował wszystkie możliwości, warunki klimatyczne i glebowe, zaangażował właściwą ekipę z odpowiednim sprzętem i rezultat nie dał długo na siebie czekać.
I tak to mamy kolejny dowód na to, że nie na próżno bohaterami większości powieści milicyjnych są oficerowie milicji w randze kapitana. Oni są po prostu najlepsi!