Wojt Albert – Szafirowe koniczynki 157/2010

  • Autor: Wojt Albert
  • Tytuł: Szafirowe koniczynki
  • Wydawnictwo: MON
  • Seria: seria Labirynt
  • Rok wydania: 1988
  • Nakład: 160000
  • Recenzent: Marzena Pustułka

LINK Recenzja Tomasza Kornasia
LINK Recenzja Mariusza Młyńskiego

O złodzieju, który okrada złodzieja…

Od razu muszę się przyznać, że nie przepadam za twórczością Alberta Wojta. Postaram się w trakcie recenzji wyjaśnić dlaczego.

Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że jego książki to typowe fajne, milicyjne kryminały ze wszystkimi wadami i zaletami tego gatunku. Trochę kryminału, troche polityki, trochę moralizatorstwa i krytyki odpowiednich grup społecznych. Czytelnik w tamtych czasach musiał mieć jasno wyłożone jakie środowiska i dlaczego są winne złej sytuacji politycznej i ( w szczególności ) ekonomicznej kraju ( przypominam — schyłek PRL-u ). Pięknie jest to wyłożone w „Szafirowych koniczynkach”. Kiedy ginie zamordowana starsza , ale bardzo dobrze sytuowana Mieczysława Płatecka , a wraz z nią ginie piękna kolekcja starej biżuterii i sporo gotówki, śledztwo prowadzi znany nam już doskonale porucznik Mazurek , mający do pomocy chorążego Pozorskiego. Akcja rusza z kopyta, porucznik z miejsca łapie trop, od razu wie, w jakich melinach szukać podejrzanego,  ale …równie szybko „zaczynają się schody”. Podejrzany Drzewiecki znika z horyzontu, zresztą, jego postać , znana doskonale milicji, nijak nie pasuje do obrazu przestępstwa, gdyż nasz recydywista do tej pory nigdy  nie zabierał się za „mokra robotę”. Mazurek prowadzi śledztwo z wielką werwą, bez odpoczynku, mamy wręcz wrażenie , że z komendy wychodzi tylko po to, aby szukać kolejnych tropów i nękać przesłuchaniami następnych zamieszanych w sprawę, a w nocy czuwa pod domami tych, którym udało się umknąć spod czujnego oka stróżów prawa. Poważnie, nawet wtedy , gdy ma wolne,  nie spieszy się do domu ( „żona i tak ma dyżur” ), tylko wspomaga kolegę, prowadzącego śledztwo w sprawie innego tajemniczego zgonu. Szybko okazuje się, że sprawy się łączą ( głównie ze względu na wspólne kręgi zamieszanych w nie osób ) i od tej pory Mazurek i porucznik Stefański prowadzą śledztwo wspólnie. A śledztwo gmatwa się coraz bardziej, rośnie liczba podejrzanych, jest całe mnóstwo wątków pobocznych, w zasadzie nie związanych z głównym nurtem ( handel narkotykami, kradzież przędzy,  jakieś stare włamania). Przesłuchania, przeszukiwania i jeszcze raz przesłuchania nie rozwiązują niczego, a właściwe rozwiązuje wiele innych spraw (np. te stare włamania ), ale ani trochę nie zbliżają nas do wyjaśnienia afery pierwszoplanowej. W zasadzie , w natłoku innych wątków, powoli zapominamy jak właściwe rozpoczęła się cała afera.  I tego właśnie ( między innymi ) nie lubię u Wojta. Zawsze wprowadza tak dużą liczbę postaci mniej lub bardziej zamieszanych w sprawę, tak dużą liczbę wątków drugoplanowych, że na koniec, aby jakoś wybrną
z cholernie zagmatwanej sytuacji zmuszony jest dopasowywać fakty do teorii i wymyślać karkołomne i mało prawdopodobne sytuacje. Np. w „Szafirowych koniczynkach” te tytułowe kolczyki są kradzione kilkakrotnie — najpierw jeden złodziej nabiera drugiego, potem inny złodziej okrada tego pierwszego, jeszcze inny morduje, na koniec  ten trzeci złodziej okrada jeszcze czwartego , chociaż z innych łupów,  a na koniec milicja łapie wszystkich i zabiera wszystkie łupy — szafirowe koniczynki też.  Koniec,  kurtyna. W książkach Wojta irytują mnie również pewne natręctwa słowne — jak przyczepi się do jakiegoś określenia, to wszyscy powtarzają je w kółko i odmieniają przez wszystkie przypadki. O ile mnie pamięć nie myli w Dzwonku z Napoleonem był to „nygus”(  domyślam się, że w gwarze przestępczo-milicyjnej znaczy to tyle co menel, żul, ale ja tego słówka nie znałam ), natomiast w recenzowanej książce najbardziej rzuca się w oczy „przypucować” ( zadenuncjować ). Boże,  wszyscy to powtarzają na okrągło — ” a ty ze strachu przypucowałeś”, „ale ktoś przypucował?”, „kto mnie przypucował?” itd., itp. Okropność! Mikołaj Rej się w grobie przewraca. I nie mam tu pretensji do autora o używanie gwary czy grypsery, czasami jest ona potrzebna ( ale tylko czasami) , ale o bardzo znikome jej urozmaicenie. A język polski jest taki piękny!
Niewątpliwą zaletą książki jest bogate tło społeczno-obyczajowe i ekonomiczne. Dowiadujemy się na przykład , że modne ciuchy były tylko w „Pewexie” ( „wzorzysta koszula rodem z Pewexu”, „modne spodnie rodem z Pewexu” ), że problem narkomani zataczał coraz szersze kręgi i stawał się problemem społecznym, poznajemy także dużo ciekawych szczegółów z branży wytwórczości prywatnej. Bo koniecznie trzeba odnotować, że wszyscy podejrzani i zamieszani w sprawę pochodzą albo z warszawskiego półświatka (złodzieje , recydywiści, alkoholicy ), albo są przedstawicielami tzw. inicjatywny prywatnej (lub ich dziećmi ). Mamy więc na początek  prywatne „zakłady odzieżowe” — i tu aż się prosi długi, ale  pyszny  cytacik :
-” Jak ci poszło ? — zagadnęła — załatwiłeś przędzę?
– Prawie ćwierć tony bawełny i trochę elastilu.
– No,  to żyjemy ! — odetchnęła z ulgą — Wystarczy nie tylko na skarpetki, ale możemy ruszyć z koszulkami.
– Per saldo wyjazd się opłacił.
– Dużo dałeś górką?
– Łącznie z zakrapianą kolacją ten napuszony dyrektor kosztował mnie stówkę.
– Mam nadzieję, że przynajmniej zbytnio się nie stawiał.
– Na dzień dobry opowiedział mi, jak tygodniami trzyma prywaciarzy pod drzwiami gabinetu, a oni znoszą prezenciki sekretarce, aby wstawiła się za nimi u łaskawie panującego nad kombinatem.
– Kopertę jednak wziął?
– A jakże. Jest tak bezczelny, że nawet przy mnie sprawdził, ile „Wyspiańskich”  jest w środku.
– Najważniejsze, że sprzedał przędzę.
– Za trzy miesiące znów do niego pojadę. Mam nadzieję, że wcześniej gościa nie zdejmą….”
No cóż, ja mam nadzieję, że go zdjęli.
Poza producentami skarpetek mamy jeszcze wyrób zabawek, warsztat samochodowy, zakład kamieniarski, a także właścicielkę pawilonu na Nowym Świecie, chociaż tylko pośrednio zamieszaną w sprawę. Do wyboru, do koloru.
Pomimo pewnych wad ( może ja zresztą przesadzam?) książkę czyta się szybko i z przyjemnością. Mnie zajęło to tylko jedno długie, zimowe  popołudnie, a jeszcze w międzyczasie zrobiłam pranie i ugotowałam pyszną grochówkę. Smacznego!