Ostaszewski Tadeusz – Kantorek Felicji 54/2010

  • Autor: Ostaszewski Tadeusz
  • Tytuł: Kantorek Felicji
  • Wydawnictwo: Pojezierze
  • Rok wydania: 1983
  • Recenzent: Irena Kościelniak

LINK Recenzja Marzeny Pustułki

Morderca chadza w czerwonych skarpetkach

Trup ściele się gęsto w książce Tadeusza Ostaszewskiego „Kantorek Felicji” wydanej przez wydawnictwo Pojezierze Olsztyn w 1983 roku. A zaczyna się tak niewinnie.

Sielska wieś, duszne majowe popołudnie, bzyczenie natrętnych much i weterynarz Koral pociągający niemrawo piwo z butelki. Jego spokój jest jednak pozorny. Właśnie dostał liścik wzywający go na spotkanie w opuszczonym domu i obiecujący zdradzenie pewnego sekretu. Liścik podpisała jakaś Fela, postać tajemnicza tylko przez moment, ponieważ szybko dowiadujemy się, że dziewczyna nosząca to wdzięczne imię jest pracownicą miejscowego sklepu GS-u. Fela to „panna o urodzie krzepkiej”, którą obrazuje fakt, że „potrafiła wziąć pięć butelek z winem w jedną dłoń, pięć w drugą i wywinąć nimi takiego młyńca, że mężczyznom obecnym w sklepie nieraz uginały się nogi”. Fela oprócz kręcenia młynków butelkami z winem, lubi wodzić za nos miejscowych chłopów i parę razy zostaje nawet przyłapana w „podwójnej sytuacji”. Nieobyczajność, jak wiadomo, nie popłaca. Ktoś starał się wbić dziewczynie tę wiedzę do głowy, w celach dydaktycznych posługując się młotkiem. Dziewoja zostaje znaleziona w swoim kantorku w kałuży krwi. Warszawa przysyła na miejsce aż dwóch kapitanów, ponieważ z jakichś względów morderstwo w dechami zabitej Sielawie, jest dla stolicy sprawą priorytetową, a wiadomo, że „co dwóch kapitanów to nie jeden”. Żeby kapitanom nie było smutno, że ich dwóch, a trup jeden, wkrótce pojawia się drugi. Ten sam młotek próbował nauczyć czegoś weterynarza Korala. Jakby tego było mało, miejscowemu komendantowi ginie służbowy gazik. Biedak skarży się „Coś podobnego! Taka bonanza w Sielawie. Łeb mi po  prostu pęka od myślenia”. Łeb pęka, ale komendant Tatar nie i w trakcie śledztwa wykaże się nie raz i nie dwa pomysłami, którymi zaskarbi sobie uznanie warszawskich kolegów. A sprawa podwójnego morderstwa do łatwych nie należy.
Podejrzane jest niemal pół wsi, a to z racji relacji łączących tego i owego z denatką, a to ze względu na umiejętnie mnożone poszlaki. Na wsi, jak to na wsi, każdy każdego zna i każdy od każdego coś  sobie pożycza. Młotek, siekiera i gumiaki, którymi posłużył się morderca, wędrują z rąk do rąk i bądź tu człowieku mądry. Śledcza trójca, co rusz wzywa kogoś na przesłuchania, prowadzone w sposób, który nie najlepiej świadczy o inteligencji tak przesłuchiwanych, jak i przesłuchujących.
” – Czy może pani sobie wyobrazić, co słychać, kiedy ktoś pada nagle na podłogę?
– Wyobrazić to sobie mogę, sama nieraz padałam (…).”
Nie dziw, że dochodzenie nie przynosi spodziewanych rezultatów. Panowie kapitanowie i komendant Tatar często dają ujście wynikającej z tego frustracji: „Słowo daję wariacka karuzela! My nie wiedzieliśmy, Brala nie wiedział, teraz my wiemy, Brala nie wie albo udaje, że nie wie, Pszczoła wali się w łeb, buty na posterunku, a my w lesie…”. Nikt nic nie wie, a Warszawa naciska. Funkcjonariusze nie wytrzymują czasem napięcia i fukają nawet na siebie: ” Zostaw komendanta w spokoju — rzekł Salski — I nie rób z siebie takiego filozofa, takiego wyłącznego specjalisty od myślenia.”. Mimo zatargów i prezentowanej niewiedzy prą do przodu i rozwiązują sprawę w rekordowym tempie czterech dni, a my przewracając kartki zaczynamy liczyć piania koguta, ponieważ coś nam się nie zgadza. Ale, ale, nie bądźmy drobiazgowi. Grunt, że sprawa znalazła swój zaskakujący finał. Uchylając rąbka tajemnicy, zdradzimy tylko, że zgubą dla mordercy okazały się skarpetki — o zgrozo – czerwone! Aż się prosi, żeby dodać: bikiniarskie.
Oprócz szybkiej, wręcz frenetycznej akcji do niewątpliwych zalet „Kantorku Felicji” zaliczyć wypada walory literackie powieści. Pojawia się w niej nawet fragment wyraźnie metaliteracki. Kiedy przełożony kapitana Rajskiego zirytowany trudnościami w zrozumieniu słów podwładnego mówi „zupełnie, jakbym słyszał dialog policjantów półgłówków w telewizji…” zaskakuje nas jego samoświadomość i cieszy, że autor tak trafnie przewidział naszą ocenę wymiany zdań między funkcjonariuszami. Kretyństwo dialogów okraszone jest barwnym, żywym językiem i cytowanymi tu i ówdzie ludowymi porzekadłami. Z radością zauważamy również, że autor, w przeciwieństwie do wielu innych uprawiających ten rodzaj twórczości niejako z przypadku, ma świadomość wymagań stawianych przez gatunek. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie znaczenie w powieści kryminalnej może mieć nawet pozornie nieważny szczegół. Dokłada wszelkich starań, by,  zwłaszcza na początku, nie pominąć żadnego. Na dwóch stronach opisuje, z niemal nadrealistyczną wiernością, jazdę kapitana Rajskiego samochodem. Kluczowe znaczenie dla opisu, choć niestety nie dla intrygi, ma kwestia oświetlenia: „światło dalekosiężnych reflektorów (…) nie rozjaśniało drogi”(s.22), „w widmowym świetle błyskawic”(s.22), „kapitan Rajski w światłach mijania przyglądał się” (s.23), „stwierdził, że samochód nie ma włączonych świateł pozycyjnych” (s.23), „błysnął trzykrotnie reflektorami szosowymi” (s.23), „Używając klaksonu jeszcze kilka razy ponowił próbę ze światłami (…). Wyłączył reflektory pozostawiając tylko światła postojowe” (s.23), „wyjął notes, włączył światło wewnątrz samochodu” (s.23-24).
Jeżeli dodamy do tego pięknie odmalowany obraz polskiej wsi, której mieszkańcy popiją sobie światek piątek i od czasu do czasu dyskutują o „wszechświatowej polityce”, nie będziemy mieć wątpliwości, że „Kantorek Felicji” przeczytać nie tylko wypada, a nawet koniecznie trzeba, bo ubaw przy lekturze jest, proszę Państwa, po same pachy.