Siewierski Jerzy – Zbrodnia w Słonecznym Klubie 79/2009

  • Autor: Siewierski Jerzy
  • Tytuł: Zbrodnia w Słonecznym Klubie (w Pięć razy morderstwo)
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1976
  • Recenzent: Anna Lewandowska

LINK Recenzja Iwony Mejzy

Złowieszcza golizna

Do lektury opowiadania Jerzego Siewierskiego „Zbrodnia w Słonecznym Klubie”, wchodzącego w skład tomu „Pięć razy morderstwo”, zachęcił mnie podtytuł „morderstwo po szwedzku”. Lubię Szwecję i szwedzką literaturę, szczególnie kryminały i książki dla dzieci, więc postanowiłam sprawdzić, jak polski pisarz widział kryminalną Szwecję.


Jerzy Siewierski znany jest nam przede wszystkim z książki „Spadkobiercy pani Zuzy”, która posłużyła za scenariusz filmu „Brylanty pani Zuzy”, oraz z niewielkiej książeczki pt. „Powieść kryminalna”, która jest pierwszą polską monografią tego gatunku. W tomie „Pięć razy morderstwo” zawarł pięć opowiadań wystylizowanych na prozę krajów, w których umieścił akcję, a więc: morderstwo po angielsku, amerykańsku, francusku, szwedzku i po polsku.
W czasie, gdy powstało opowiadanie „Zbrodnia w Słonecznym Klubie”, a więc w połowie lat siedemdziesiątych, w naszym kraju postrzegano Szwecję jako kraj mlekiem, miodem oraz golizną płynący. Ci, którzy mieli okazję tam zawędrować, z zachwytem opowiadali o niesłychanie wysokim poziomie życia, opiekuńczej roli państwa i wszechobecnym porządku. No i oczywiście o tym, że golizna nie jest dla Szwedów niczym krępującym, pornograficzne pisemka można kupić na każdej ulicy, a na plażach roi się od nagusów.
Jerzy Siewierski akcję swojego opowiadania umieścił w „Słonecznym Klubie”, raju dla bogatych naturystów, położonym piętnaście kilometrów od Ystad (czyli od miasta, w którym pracował mój ulubiony Kurt Wallander, ale akcja książki toczy się na długo zanim Henning Mankell powołał go do życia). Otóż pewnego dnia doszło tam do wypadku z bronią. Zawiadomiono policję, do zbadania sprawy został wysłany fórste kriminal-assistent Par Barlsson, pouczony przedtem przez szefa, że „naj­ważniejszym obowiązkiem funkcjonariusza policji jest takt i dys­krecja”.
Na miejscu Barlsson przekonał się, że szef miał rację, powitała go bowiem goła jak święty turecki starsza pani i naprawdę wymagało wiele taktu, żeby nie okazać zdumienia i… obrzydzenia. Starsza pani, szefowa klubu, wygłosiła krótką pochwałę naturyzmu: „Naturyzm daje katharsis, oczyszcza ze wszystkich brudnych naleciałości cywi­lizacji dwudziestego wieku, ze wszystkich pęt stworzonych w ciągu tysiącleci przez fałszywie pojętą kulturę. Daje człowiekowi prawdzi­we wyzwolenie, pozwala na nieskrępowany kontakt z naturą i śro­dowiskiem naturalnym, wpływa decydująco na rozwój fizyczny jednostki ludzkiej i uwalnia ją od kompleksów i zahamowań…”. Po czym przystąpiono do omówienia wydarzenia.
Otóż jedna z członkiń klubu, pani Bettan Mattsman, została postrzelona przez swojego byłego narzeczonego. Przyjeżdżała z nim od lat do Słonecznego Klubu, jakiś czas temu poznała tu Egila Mattsmana, syna bardzo bogatego bankiera (czy bankier w ogóle może być nie bardzo bogaty?), i wyszła zań za mąż, porzucając dotychczasowego narzeczonego. Ów narzeczony bardzo ją kochał, długo rozpaczał, aż w końcu dał upust swej rozpaczy strzelając do wiarołomnej kobiety.
Właściwie sprawa byłaby całkiem prosta, gdyby nie to, że w kilka godzin później został zastrzelony we własnym (klubowym) łóżku ówże szczęśliwie poślubiony Egil Mattsman.
Na miejsce przybyła już teraz cała ekipa śledcza. Badano ślady, przesłuchiwano przebywających w klubie naturystów. Dużym utrudnieniem okazał się brak odzieży u przesłuchiwanych, bo było to bardzo krępujące dla policjantów. Ale na żądanie, by coś na siebie włożyli, szefowa klubu odparła: „Ci ludzie zapłacili kilkaset koron po to, by móc tu chodzić bez ubrania. I będą chodzili. Żadna policja nie może nakazać im się ubrać. Żyjemy w wolnym kraju i pan jako przedstawiciel władzy powinien o tym pamiętać…” Sama szefowa ośrodka, mimo deszczu, chodziła niemal zupełnie nago, miała tylko na głowie kaptur chroniący przed zamoczeniem jej staranną fry­zurę. Fórste kriminal-assistent Par Barlsson zastanawiał się nawet, czy nie jest jej zimno, ale nie miał odwagi o to zapytać.
Policjanci mieli niejako ułatwione zadanie: wiadomo było, że Mattsmana zastrzelił ktoś, kogo on znał, czyli na pewno ktoś z członków klubu, bo osoby niezrzeszone nie miały tu wstępu. Nie mógł się zakraść cichaczem też nikt obcy, chyba żeby się przebrał za naturystę, to znaczy rozebrał, bo człowiek w ubraniu zwróciłby powszechną uwagę. Ale z kolei powstał problem: gdzie nagi człowiek może ukryć pistolet? Przecież gdyby ktoś z pistoletem w ręku wszedł do pokoju Mattsmana, to ten zapewne nie leżałby spokojnie na łóżku: „Po tym, ci się stało z jego żoną, każdy przybysz z bronią wzbudziłby jego czujność. Nie dałby się zaskoczyć. Próbowałby walczyć.” – tłumaczył Barlsson.
Śledztwo powoli nabierało tempa, kiedy padła kolejna ofiara – otruła się tutejsza pielęgniarka, która rzekomo podkochiwała się w świeżo owdowiałej pani Mattsman. Posądzenie to okropnie oburzyło szefową ośrodka, która stwierdziła, iż: „Naturyści nie ulegają zboczeniom sek­sualnym. To jest naukowo dowiedzione!”.
W końcu jednak policja uporała się ze śledztwem, winni zostali ujęci, a zakończenie jest zaskakujące, jak na porządny kryminał przystało.
A na zakończenie mojej recenzji akcent polski, którego oczywiście w książce nie zabrakło – jeden z bohaterów raczył się dobrze znanym nam alkoholem: „Była to polska wódka, o której slo­gan reklamowy głosił, że zawiera wyciąg trawy ulubionej przez pol­skie bizony.”