Randoński Wigiliusz – Zbrodnia na konkurs 18/2009

  • Autor: Randoński Wigiliusz
  • Tytuł: Zbrodnia na konkurs
  • Wydawnictwo: Iskry
  • Seria: seria Klub Srebrnego Klucza
  • Rok wydania: 1962
  • Nakład: 40000
  • Recenzent: Rafał Figiel

Relaksacyjne właściwości trutki na szczury

Zaplanowałeś sobie dzień: do południa bezstresowa praca (nie ma szefa), po południu obiad w sielskiej atmosferze, na łonie rodziny, potem zasłużony odpoczynek – także na łonie, tym razem natury.

Wieczór, kto wie? – może też na jakimś łonie. Tymczasem… szef o dziwo obecny, wściekły jak pies, opieprza cię za jakąś zaległą robotę i każe zostać po godzinach, kiedy wychodzisz z pracy leje jak z cebra, w domu wywaliło rurę, inaczej mówiąc: sodoma i gomora. Obiad jesz na kolację i to zimny a żonę boli głowa (ciebie zresztą też, więc tu najmniejsza strata). Co to jest? Otóż to jest po prostu… metafizyka. Nieprzewidywalność świata – zmora, która bezlitośnie burzy nasze najpiękniejsze plany. I jest to jednocześnie wytłumaczenie dlaczego tak chętnie sięgamy po powieści kryminalne. Jesteśmy po prostu zmęczeni metafizyką i tęsknimy do uporządkowanego stanu rzeczy. Do świata, w którym nie istnieje efekt motyla, a Sherlock Holmes, z laski pozostawionej w przedpokoju przez interesanta, wysnuć potrafi historię jego rodziny do trzeciego pokolenia wstecz. Powieść kryminalną, która emanuje takim właśnie blaskiem czystego i precyzyjnego rozumowania nazywa się powszechnie Kryminałem Klasycznym (KK). W takim kryminale nie ma zazwyczaj zbyt wielu bohaterów, raczej brak tzw. „akcji” a i otoczenie nie jest zbyt istotne, gdyż to wszystko odwracałoby uwagę od samej zagadki. Powieść jest w tym wypadku grą intelektualną między autorem a czytelnikiem. W tak nakreślone ramy klasycznego kryminału wpisuje się doskonale „Zbrodnia na konkurs” Wigiliusza Randońskiego (pod tym pseudonimem ukrywa się Tadeusz Kwiatkowski – prozaik, satyryk, scenarzysta, autor tekstów estradowych). Ramy te zresztą (podobnie jak kwestia metafizyki codzienności) zostały doskonale omówione przez samego autora na początku powieści, jest więc ona jednocześnie świetną instrukcją dla wszystkich noszących się z zamiarem napisania klasycznego kryminału. Główny bohater, to inspektor policji francuskiej George Randot, człowiek nazywany przez prasę nieco pompatycznie Napoleonem Detektywów (nosi on jednak ten przydomek jak się okazuje w końcówce powieści całkowicie zasłużenie). Pomysł intrygi bardzo ciekawy: w przededniu wyjazdu za ocean, na zaproszenie jednego z amerykańskich inspektoratów, inspektor otrzymuje list, w którym pewna wielbicielka jego talentu detektywistycznego prosi go o pomoc ni mniej ni więcej tylko w… zaplanowaniu zbrodni. W liście przedstawiona jest ze szczegółami rodzina w której ma zostać popełnione morderstwo a policjanta prosi się o poradę w wyborze ofiary i narzędzia ułatwiającego odesłanie jej z tego łez padołu. Co gorsza, wkrótce wszystko zdaje się wskazywać na to, iż tajemnicza autorka epistoły nie poprzestała jedynie na pomyśle, a niebagatelną rolę w dochodzeniu zaczynają odgrywać smakowe i zapachowe właściwości trutki na szczury rozpuszczonej w winie. Kto napisał do Randota: morderca czy ofiara? Czy to żart, czy może tylko zbieg okoliczności? Jedynie tę ostatnią możliwość (zgodnie z regułami KK) odrzucamy natychmiast. Randoński w pomysłowy sposób prowadzi wątek, tak, że sprawa na pozór przejrzysta, gdy chodzi o możliwych sprawców i motywy, zaczyna się gmatwać, zaś mniej więcej w połowie książki metafizyka naszej codzienności przegrywa ostatecznie (tak było przynajmniej w moim wypadku, przestałem np. reagować na dzwonki do drzwi). Uroku powieści dodają elementy humorystyczne, jak obserwacje Randota („Savał (…) wypełnia sobą fotel jak drożdżowa baba glinianą formę. Nie ma obawy, w razie przeciągu nie opadnie.”), czy drugoplanowa postać księdza Fanelli, miłośnika Tołstoja i Flauberta, maskującego swoich idoli na kościelnych obrazach w postaciach św. Józefa i św. Katarzyny(!), tudzież klnącego w żywy kamień miejscowe dewotki {„Boże zmiłuj się, cóż to za pijawki. Opanowały kościół jak jacyś Hunowie”). Niewątpliwą zaletą „Zbrodni na konkurs” jest także to, iż do samego końca niezwykle trudno się zorientować kto naprawdę jest mordercą. To wszystko na plus. A na minus? Cóż – zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że powrót z tak precyzyjnie skonstruowanego po