Korda Maurycy – Trzynaście dni Telimeny 10/2009

  • Autor: Korda Maurycy
  • Tytuł: Trzynaście dni „Telimeny”
  • Wydawnictwo: Dziennik Zachodni
  • Seria: druk w 49 odcinkach pomiędzy nr 257 z 31 października 1961, a nr 305 z 28 grudnia 1961
  • Rok wydania: 1961
  • Recenzent: Tomasz Kornaś

Starowin orężem księgowego

Zapoznając się z jakimkolwiek milicyjnym kryminałem napisanym bądź przez nieznanego kompletnie autora bądź pod pseudonimem, zastanawiam się zawsze, czy aby nie jest to ktoś kogo książki znane są pod innymi personaliami.

Ale cóż – różne tytuły tych samych powieści, różne pseudonimy tych samych autorów są tyleż utrapieniem dla fanów gatunku, co i pewnym wyzwaniem do działań ujawniających ukryte bądź nieznane szczegóły.
Wiele rzeczy MO-rdowi udało się już ustalić, ale wiele na zawsze pewnie pozostanie tajemnicą. Nie dowiemy się zapewne, kim był Maurycy Korda (pewnikiem to pseudonim właśnie) którego powieść – „13 dni >>TelimenyTelimeny<<” to kryminał zaskakująco dobry, aczkolwiek bez jakiejś nadzwyczajnej finezji bądź intrygi.
Pewnym ewenementem (jak na powieść milicyjną) jest dokładnie określony czas w jakim rzecz się dzieje – jest to mianowicie czerwiec 1953 roku. Czas to był ponury – 3 miesiące po śmierci Stalina bolszewicki zamordyzm był w PRL-u w pełnym rozkwicie. Niby było to ponad pół wieku temu i okres ten wydaje się zamierzchłą przeszłością, niemniej jednak warto sobie uświadomić, że jeszcze do niedawna ludzie z tamtych czasów byli wyraziście obecni w rodzimym, współczesnym życiu publicznym, a przy tym byli to ludzie którzy (nie zapominajmy o tym) mieli swój wkład w dziedzinę polskiego kryminału. Taki Andrzej Szczypiorski (TW „Mirek”) – znany nam jako Maurice S. Andrews – już wtedy współpracował z komunistyczną bezpieką w rozpracowywaniu własnego ojca, a w jakże nieodległych latach 90-tych był czołowym „autorytetem moralnym” michnikowszczyzny i na łamach „Wyborczej” pryncypialnie walczył z prawicą, szczególnie mocno sprzeciwiając się lustracji. W latach 50-tych swoją ponurą działalność publiczną prowadził już inny (domniemany) autor powieści kryminalnych Jacek Kuroń – wtedy zaszczepiał  bolszewickiego ducha w polskim harcerstwie, a w latach 80-tych toczył polityczne debaty z SB doradzając czerwonym zwalczanie twardej, antykomunistycznej opozycji.
Powieść Kordy dziejąc się zatem w sprecyzowanym dokładnie czasie dzieje się w niesprecyzowanym niestety terytorialnie ośrodku „Telimena” gdzie kilka osób spędza urlop. Urlop jak urlop – nie zapowiadał się początkowo pasjonująco. Oto fragment „frapującego” dialogu dwóch pensjonariuszy „Telimeny”:

„- Nudno tutaj.
– Jak na wczasach.
– Właśnie, zupełnie jak na wczasach.
– Nie wiadomo, po co właściwie człowiek tutaj przyjechał.
– Na wczasy.
– Pan też ?
– Oczywiście.
– Pan się nie nudzi ?
– Jak czasem”.

Nieciekawy urlop skończył się po kilku dniach kiedy jeden z nudzących się setnie wczasowiczów został zastrzelony. I tu ciekawostka – w powieści praktycznie nie występują ani milicjanci, ani prokuratorzy. Co prawda zaraz po zabójstwie wspomina autor o zdawkowych przesłuchaniach przez MO, ale na tym koniec. Śledztwo – tak po prostu – prowadzą (z pomyślnym rzecz jasna finałem) dwaj pensjonariusze ośrodka, z kierowniczą w tym tandemie rolą niejakiego Ewarysta Kowalika, prywatnie starszego księgowego zarządu zieleni miejskiej.
Mając – rzecz jasna – o wiele mniejszy niż milicja arsenał środków i możliwości do prowadzenia śledztwa Kowalik stosował niekiedy proste (ale jakże przyjemne) metody chcąc zebrać informacje. Udał się mianowicie do gospody ludowej z jednym z podejrzanych, próbował go upić starowinem i „innymi takim płynami” i wyciągnąć coś, co mogłoby pomóc w prowadzonym śledztwie. Tak się księgowy zwierzał drugiemu z amatorskiego tandemu śledczych z tej próby: „jako domator i człowiek żonaty wyszedłem nieco z wprawy. Po drugim kieliszku miałem ochotę zaśpiewać, po trzecim zakochałem się w barmance, na trzeźwo ponurej i brudnej, po czwartym przypomniało mi się, że mam ciasne mieszkanie, niskie uposażenie tudzież zawistnych sąsiadów i rozpłakałem się”.
Ofiarą zbrodni – jak amatorskie śledztwo wykazało – był wredny szantażysta, kombinator i (jak się to kiedyś ładnie określało) „niebieski ptak”. Rozpoznanie jego niejasnych początkowo powiązań z kilkoma osobami z feralnego turnusu stało się kluczem do rozwikłania zagadki. Tutaj trzeba starszemu księgowemu (i jego pomocnikowi) oddać honor,  że dotarli (dokonując prawidłowej interpretacji) do różnych zobowiązań i niejawnych interesów jakie łączyły denata z podejrzanymi. Honor warto oddać, zważywszy na okoliczność, że nawet dzisiaj w życiu publicznym wciąż występują ludzie dla których przykładowo archiwalia po SB są nic nie wartym materiałem, dla których historycy pracujący w  IPN są „hołotą” i „gnojkami”, których – jak doradzał Frasyniuk Wałęsie – „trzeba bić po twarzach”. Tacy ludzie którzy nie dostrzegają złożonej natury rzeczywistości z całą pewnością księgowemu Kowalikowi najwyżej mogliby po papierosy latać.
W powieści niemałą rolę odgrywają kobiety i są to kobiety dość sympatyczne. Żadna z nich – ani kierowniczka ośrodka młodziutka Basia, ani femme fatalne, żona ministerialnego dygnitarza pani Ola, ani emerytowana miłośniczka powieści kryminalnych – nie przypominają „tworu” jaki na gruncie rodzimym jest wytworem komunistów – nie przypominają feministek. Sympatyczne, szukające wsparcia u mężczyzn bohaterki powieści Kordy w niczym nie przypominają gatunku kobiet który wtedy powstawał („kobiety na traktory”), a który przetrwał w zmienionej (na gorsze) formie do dzisiaj i których to feministek gremia kierownicze świetny publicysta Stanisław Michalkiewicz jakże celnie określił: „działaczki organizacji na rzecz dzieciobójstwa, brzydkie kobiety o wypryskach zjełczałego tłuszczu na otyłych twarzach”.
Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że oprócz wspomnianego wyżej starowinu bohaterowie powieści spożywali też wino marki „Loupiac” („odkorkowaliśmy butelki >>Loupiaca