Edigey Jerzy – Mister MacAreck i jego business – Druga seta 26

  • Autor: Edigey Jerzy
  • Tytuł: Mister MacAreck i jego business
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1964
  • Nakład: 20290
  • Rok wydania: 1970
  • Nakład: 40265
  • Recenzent: Anna Lewandowska
  • Broń tej serii: Druga seta

Jak wykiwać hochsztaplera

Rzadko w PRL-u wznawiano kryminały, ten zaszczyt spotkał zaledwie kilku autorów, przeważnie zagranicznych, nawet tak popularna autorka jak Joanna Chmielewska ze wznowieniami swoich utworów czekała aż do późnych lat osiemdziesiątych. A już zupełnie nie przypominam sobie, żeby drugie wydanie kryminału było zupełnie inne niż pierwsze.
Z tego też powodu książka Jerzego Edigeya „Mister MacAreck i jego business” jest książką niezwykłą – wydanie drugie zostało zmienione i uzupełnione. Nawet okładki obu wydań się różnią – okładkę pierwszego wydania z 1964 roku projektował Marian Stachurski, przedstawia faceta w kapeluszu stojącego obok czerwonego samochodu i wskazującego palcem na ogromną monetę jednodolarową wiszącą mu nad głową, natomiast na okładce drugiego wydania (zaprojektowanej przez Andrzeja Heidricha) z 1970 r. widzimy lewe przednie koło i kawałek błotnika mercedesa na tle arkusza zadrukowanego różnymi cyframi i symbolami. Jak więc bez trudu się domyślamy, główną bohaterką obu wydań jest forsa.
Książka Edigeya jest też niezwykła z innego powodu – akcja toczy się w dwóch płaszczyznach. Pierwsza z nich to słynny proces poszlakowy o morderstwo na bulwarze Vasco da Gamy w Szczecinie. Właśnie jako sprawozdawca sądowy udaje się do Szczecina jeden z warszawskich dziennikarzy, Jerzy (prawdopodobnie sam Edigey, bo narracja jest pierwszoosobowa), by śledzić przebieg procesu męża, który zamordował własną żonę, porąbał ją na kawałki i przy użyciu wielkiej walizy przetransportował do Odry, skąd następnie wyłowili ją wędkarze.
Tu następuje dość obszerny opis peerelowskich realiów. Otóż zaopatrzony w delegację służbową i zaliczkę dziennikarz ląduje w Szczecinie… na bruku. Dosłownie. Nie ma dla niego miejsca w żadnym z hoteli ani kwater prywatnych – cóż, portowe miasto przyciąga turystów, a poza tym akurat odbywają się cztery zjazdy: „Geodetów, specjalistów od osuszania błot i torfowisk. Drugi to rzeźników drobiowych. Trzeci radców prawnych «Cepelii», a czwarty miłośników regionu podgórskiego na Dolnym Śląsku” (ciekawe, dlaczego akurat w Szczecinie?). Nawet wygodne hotelowe fotele, w których na upartego można przedrzemać do rana, są już okupowane przez takich samych bezdomnych jak warszawski dziennikarz.
Od spędzania nocy na parkowej ławce ratuje naszego bohatera przypadkowe spotkanie – otóż w kolejnym hotelu, który odmówił mu gościny, zatrzymał się bardzo bogaty amerykański businessmen, niejaki mister MacAreck. Ze zdumieniem Jerzy rozpoznaje w nim swojego szkolnego kolegę, Henia Makarka. I tu właśnie mamy drugą płaszczyznę, na jakiej rozgrywa się opowieść Edigeya: Henio opowiada Jerzemu historię swego życia.
Panowie po raz ostatni widzieli się jeszcze w czasie wojny, kiedy to Henio, jako samozwańczy oficer (nigdy nie służył w wojsku!), walczył z Niemcami na czele sporego oddziału. Namawiał nawet Jerzego, by przyłączył się do nich, ale ten miał inne plany.
Henio po różnych przygodach wojennych znalazł się za granicą i osiedlił na stałe w Anglii. Przystąpił do spółki, która prowadziła sieć pralni: „Szybko jednak przekonał się, że spółka została zawarta na tej zasadzie: on miał pieniądze, a pozostali wspólnicy doświadczenie. Wkrótce było odwrotnie”. Tak więc Henio Makarek, ograbiony z całego dobytku, ciężką pracą usiłował zarobić na życie, ale szybko zrozumiał, że: „Człowiek bogaty i tak zwany uczciwy nie ominie nigdy żadnej sposobności, aby pod osłoną prawa wyzuć biedniejszych i mniej doświadczonych od siebie z resztek ich dobytku”.
Tak więc nastąpił kolejny zwrot w życiu Henia Makarka: został hochsztaplerem. W końcu był przecież warszawiakiem, a wiadomo, że warszawskie tradycje w tym względzie są bogate – w końcu to przecież warszawscy cwaniacy sprzedali Kolumnę Zygmunta, tramwaj 18–tkę na chodzie, a halę Dworca Głównego wynajęli na dancing spragnionemu rozrywek prowincjuszowi. Henio zaczął w Anglii od drobnego oszustwa, żeby zdobyć jakiś kapitalik na początek, po czym przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Zmienił pisownię nazwiska, nadając mu bardziej irlandzkie brzmienie: „Pamiętaj” – tłumaczył przyjacielowi – „że w tych Nie Bardzo Zjednoczonych Stanach pochodzenie gra ogromną rolę, a niestety, pochodzenie słowiańskie uważa się za najgorsze. Podobnie jak włoskie. Natomiast emigranci o nazwiskach irlandzkich to najstarsza, najbardziej arystokratyczna warstwa Amerykanów”. Tak więc, zaopatrzony w nowe nazwisko i sporą sumkę dolarów, mógł nareszcie rozwinąć skrzydła.
Oszustwa planował na wielką skalę – nigdy nie żerował na biedniejszych, a wręcz przeciwnie – jak Janosik łupił bogatych, tyle że głupszych od siebie, bo zaślepionych chciwością. Doskonale potrafił zabezpieczyć się przed ewentualnymi procesami sądowymi i doszedł do naprawdę ogromnych pieniędzy.
Pierwsze trzy rozdziały książki niewiele się różnią. Ot, dowiadujemy się tylko, że w 1964 roku deficytowym towarem w Polsce były cytryny, natomiast w 1970 brakowało pomarańczy: „toczą się boje równie zacięte, jak przed «Delikatesami» z chwilą pojawienia się tam w sprzedaży cytryn” (1964 rok); „toczą się boje równie zacięte, jak przed «Delikatesami» z chwilą pojawienia się tam w sprzedaży pomarańcz” (1970 rok). Podobnych drobiażdżków jest w książce kilka, np. w pierwszym wydaniu jest Niemiecka Republika Federacyjna, a w drugim już Federalna, w pierwszym wydaniu Henio chwali się, że zarobił ładną sumę, a w drugim sumkę; w pierwszym wydaniu nazwy marek samochodów pisane są dużą literą, a w drugim małą.
Podobnie zmieniono pisownię pseudonimu „artystycznego” ślicznej studentki Akademii Sztuk Pięknych o imieniu Marysia, którą Henio poznał w Polsce i której wdziękom uległ, uznając ją za wzór wszelkich cnót. W pierwszym wydaniu przyjaciel Henia nazywa ją Sztuką Piękną (pisaną wielkimi literami), natomiast w drugim jest „sztuką piękną” w cudzysłowie.
Zasadnicze różnice między obu wydaniami zaczynają się właściwie od rozdziału czwartego, w którym autor dopisuje nowe przygody mister MacArecka. W drugim wydaniu każe mu nawet odegrać się na ludziach, którzy go oszukali przy prowadzeniu sieci pralni, chociaż w pierwszym zarzekał się, że nie będzie się odgrywał.
Tak więc szczeciński proces o morderstwo rozgrywa się swoją drogą, Jerzy pisze obszerne sprawozdania dla macierzystej redakcji, a Henio Makarek opowiada swój życiorys w przerwach pomiędzy wypadami do Międzyzdrojów z zachwycającą „sztuką piękną”. Zwiedza też okolice Szczecina i Polska oczarowuje go bez reszty. Jest zdumiony doskonałym zaopatrzeniem nawet najmniejszych wiejskich sklepików w… alkohole. Pełen asortyment, nawet na Brodwayu tego nie dostanie.
W czasie wycieczek razem z damą swego serca dotarł do Trzcińska-Zdroju. Zachwyciło go to średniowieczne miasteczko, zachowane w niemal nienaruszonym stanie, wpadł na pomysł, żeby je kupić od polskiego rządu, rozebrać na kawałki, ponumerować, przewieźć do Stanów i tam złożyć z powrotem. Turyści waliliby tłumnie, za bilety można by brać po 10 dolarów i szybko zbić majątek (i tu propozycja dla naszego Prezesa: może urządzimy klubową wycieczkę do Trzcińska-Zdroju? Można by sfilmować całą podróż. Tramwajów tam na pewno nie ma, ale może by się chociaż trafił jaki goły facet pod prysznicem?).
Tymczasem nadarzyła mu się okazja zbicia majątku na czym innym. Otóż w drodze powrotnej „sztuka piękna” zapragnęła zatrzymać się przy jednej z mijanych chałup żeby się czegoś napić. Gościnni gospodarze zaprosili do środka, poczęstowali świeżym chlebem z masłem i zsiadłym mlekiem. Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów – przeważnie jelenie na rykowisku – i wśród nich „sztuka piękna” wypatrzyła unikat: obraz jednego z uczniów Rafaela. Henio Makarek zwęszył okazję zrobienia doskonałego biznesu i po długich targach nabył to dzieło sztuki za dziesięć tysięcy dolarów.
Po zakończeniu szczecińskiego procesu Jerzy wrócił do stolicy. W kilka dni później dotarł tu również mister MacAreck. Panowie spotkali się i Henio pochwalił się udanym zakupem. Jerzy, który od początku przypuszczał, że studiowanie na Akademii Sztuk Pięknych nie jest głównym zajęciem uroczej Marysi, zaczął podejrzewać, że jego przyjaciela nabito w butelkę. Przy pomocy wacika i acetonu zmył wierzchnią warstwę farby z obrazu i oczom obu panów ukazało się wspaniałe dzieło: ryczący jeleń na tle czerwonego zachodzącego słońca. Na nim to jakiś sprytny pacykarz namalował rzekomy obraz Andrea del Sarto. A Henio Makarek, przebiegły hochsztapler, został wyprowadzony w pole przez zwykłą polską dziewczynę. Nie przejął się jednak tym zbytnio, tylko stwierdził: „Co za kraj! Co za wspaniały kraj! Jakie ma cudowne kobiety!”