Damian Dominik – Drugie dno – Druga seta 15

  • Autor: Damian Dominik
  • Tytuł: Drugie dno
  • Wydawnictwo: Czytelnik
  • Seria: Z jamnikiem
  • Rok wydania: 1963
  • Nakład: 20250
  • Recenzent: Marek Malinowski
  • Broń tej serii: Druga seta

Salceson á la Kalina Jędrusik, czyli lato w Warszawie

Oj, odleciał nam mistrz Bahdaj, odleciał. Mistrz powieści młodzieżowej Adam Bahdaj („Podróż za jeden uśmiech”, „Czarne sombrero”, „Stawiam na Tolka Banana” i wiele, wiele innych), ukrywając się pod pseudonimem Dominik Damian, napisał cztery klasyczne kryminały: „Ruda modelka”, „Nieznajomy z baru Calypso”, „Portret z paragrafem” i „Drugie dno”.

I chociaż, jak wynika z lat wydania, ostatnim jest „Portret z paragrafem” (zdecydowanie najsłabszy, zgadzam się z Klubowiczem recenzującym tę pozycję), to prawdziwe pożegnanie z kryminałem, nazwijmy dorosłym, to właśnie „Drugie dno”.

Swoją drogą ciekawa może być analiza porównawcza twórczości takich pisarzy jak: Niziurski, Nienacki i Bahdaj, zaczynających od kryminałów i to we wszystkich przypadkach niezwykle udanie („Przystań Eskulapa” Niziurskiego, „Laseczka i tajemnica” Nienackiego i wspomniane trzy pozycje Bahdaja – to naprawdę dobre książki) i potem przejście do powieści młodzieżowej. Czuli się w niej swobodniej, bardziej apolitycznie? Jakieś rozczarowanie „naszą małą stabilizacją” lat sześćdziesiątych po Październiku 1956? A może nadinterpretuję? Może wyłącznie aspekt ekonomiczny?

Wróćmy do „Drugiego dna”. Odlot autora polega zarówno na treści, jak i na formie: nierealna atmosfera, tajemnicze zniknięcia i pojawienia się zwłok pięknej dziewczyny, pieniędzy, jak również funkcjonariuszy tajemniczych służb („jestem specjalista od wnętrz ludzkich” – mówi nagle pojawiający się osobnik – najwyraźniej z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, rywalizujący ze zwykłym śledczym milicyjnym). Książka jest pełna odnośników do życia towarzyskiego Warszawy, szczególnie aktorów, reżyserów i innych artystów, postacie są podobne do filmowych amantów, w knajpach potrawy noszą nazwy słynnych ludzi. Dialogi i opisy najwyraźniej są pod wpływem francuskiej antypowiesci – końcówka lat pięćdziesiątych i lata sześćdziesiąte to pierwsze wydania takich autorów jak Butor (wspomniany zresztą w tej książce) i Boris Vian, którego niezapomniana powieść „Jesień w Pekinie”, najbardziej przypomina mi „Drugie Dno”. Ale naprawdę, nie jest to plagiat, ani naśladownictwo, a jedynie inspiracja.

Akcja toczy się latem w Warszawie w latach sześćdziesiątych. Nasz bohater, scenograf filmowy, obracający się w świecie artystów, zostaje na weekend w domu, podczas gdy małżonka wyjeżdża w delegację (żona Teresa była fotoreporterką w tygodniku dla młodych dziewcząt „Niezabudka”).
Ma zwykłe w takich momentach rozterki „słomianego wdowca”: iść na wódkę z kolegą czy spotkać się z jakąś piękną kobietą. Obie rzeczy równie zaciekle tępione przez małżonkę.

Spotyka go wiele niesamowitych przygód, związanych z zaginięciem jego pieniędzy, znacznej na owe czasy sumy dwudziestu pięciu tysięcy złotych, a pojawieniem się zwłok pięknej dziewczyny, martwej, ale za to nagiej, w jego wannie. Bohater jest tym oczywiście przerażony, nie wiadomo, czy bardziej boi się milicji, sąsiadów czy żony.

Wśród tych wszystkich niesamowitych przygód, bohater szuka tytułowego drugiego dna, aby racjonalnie wyjaśnić to, co go spotkało. Jak się można domyślić: nadaremnie. Do czasu.

Nasz bohater wędruje po jakże rzeczywistej Warszawie i okolicy, odwiedza tak kultowe miejsca jak barek przy Europejskim, słynną knajpę „pod Trupkiem” na Powązkowskiej niedaleko cmentarza, wybiera się swoim Wartburgiem na wycieczkę do Wyszkowa, pije kawę w kawiarni Szwajcarska („Gdybym jednak nie wstąpił do Szwajcarskiej na kawę, nie byłbym prawdziwym Polakiem”), gdzie serwują „kawę rozcieńczoną trudnościami ekonomicznymi”.

Boryka się z kłopotami zaopatrzeniowymi:

(„–  Proszę salceson á la Kalina Jędrusik i setę…
– Nie ma – usłyszałem treściwą odpowiedź. – Może być śledź w śmietanie…
– … dziękuję, w niedzielę śledź w śmietanie przypomina mi żonę…
– Może nóżki wieprzowe á la Gustaw Holoubek?
– Może być Gustaw Holoubek, tylko szybko… i setka czystej”).

oraz własną osobowością;

(„Nie byłem ani Burtem Lancasterem, ani Zatopkiem, Ireną Dziedzic, ani Holoubkiem, (…)  nie byłem nawet psem Fafikiem z Przekroju”).

Powieść ma cechy komediowe, wiele fragmentów autentycznie śmieszy, ale jest to bardzo gorzki śmiech. Stąd moje przypuszczenie o pożegnaniu autora z gatunkiem. Jeden z najśmieszniejszych dialogów w książce rozgrywa się między naszym scenografem a dozorcą jego domu, alkoholikiem, ale i żołnierzem kampanii wrześniowej:

„Miałem szczęście, dozorca alkoholik był już po pierwszej niedzielnej ćwiartce. Kiedy wszedł do pokoju, spojrzał na reprodukcję Picassa, przeżegnał się, zdjął czapkę i powiedział: – Niech będzie pochwalony.  – Prawdopodobnie chciał przeciwstawić swój weryzm memu laicyzmowi…
– Panie Michale – uderzyłem w ton uroczysty. – Pan brał udział w bitwie nad Bzurą, pan nadstawiał swą pierś na niemieckie kule, ma pan Boga w sercu i honor zawodowy, niech pan wytłumaczy, co działo się dzisiejszej nocy?
Dozorca alkoholik spojrzał na mnie koso i uniósł kieliszek.
– Jeszcze Polska nie zginęła!
– Nie zginęła – powtórzyłem z werwą. – Czy ta pani, która zupełnie przypadkiem weszła ze mną bez klucza, wychodziła przed dwunastą?
– Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę. Nie wychodziła”.

i tak toczyło się przesłuchanie dozorcy, aż ten nabrał podejrzeń:

„– A o co właściwie chodzi – czknął mi przaśnym żytem i nie strawioną kiełbasą. – W takim razie ja rezygnuję. – Odsunął butelkę, która była już całkowicie opróżniona. – Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej – zanucił z pogardą i chwiejnym krokiem opuścił mieszkanie.”

Jest to dziwna książka jak na interesujący nas gatunek powieści milicyjnej, nie wszystkim się ona na pewno spodoba. Mnie na tyle się spodobała, że przeczytałem ja bez przerywania w ciągu jednego popołudnia, co rzadko mi się zdarza.

Na zakończenie podzielę się jeszcze refleksją natury ekonomicznej. Wspomniana wyżej kwota dwudziestu pięciu tysięcy złotych była ostatnią ratą zapłaty za dekorację filmową (do filmu „Ewa nie chce spać”, tak przekornie nazwał ten film autor). Nieźle się powodziło zawodom artystycznym w PRL, skoro za część pracy przy filmie nie najważniejszej przecież osobie  płacono dobrą roczną pensję.